piątek, 15 maja 2015

Z archiwum Image #15

Mam taką cichą nadzieję, że moja majowa faza na pisanie recenzji nie minie :) Dziś kolejny raz sięgnę po coś z mojej coraz większej szuflady z archiwaliami  Gdy zastanawiałem się nad tym za co się tym razem zabrać, promienie słońca zaczęły odbijać się od tłoczonego, srebrzystego napisu. Taki znak trudno zignorować, więc uznałem że skoro ”Supreme #1” koniecznie chce zostać ocenione, to proszę bardzo. Tylko proszę mi potem nie narzekać na ocenę końcową. W końcu nawet naprawdę ciekawa forma wydania nie zmienia faktu, że mamy do czynienia z komiksem Roba Liefelda.

Supreme #1” ukazał się w listopadzie 1992. już na samym wstępie muszę przyznać, że forma wydania tego zeszytu robi bardzo dobre wrażenie i zupełnie się nie dziwię, że chociaż kupiłem go za grosze i pomimo upływu 24 lat, przybył do mnie w bardzo dobrej formie. Ze względu na duży, tłoczony i pomalowany srebrną farbką tytuł, okładka zeszytu musiała być odpowiednio gruba i taka też jest. Na tyle, że rogi okładek nie mają szans się zagiąć, co najwyżej mogą się obić. W środku papier już tak solidny nie jest. Komiks wydrukowany został na czymś, co jest dużo słabsze niż obecnie używany standard, ale zarazem lata świetlne lepszy niż papier, na którym drukowano chociażby ówczesne komiksy Marvela czy DC. Na coverze jest jedna zastanawiająca rzecz. Mianowicie rzuca się w oczy mały napis ”Volume Two” tuż pod logiem Image i muszę przyznać, że nie wiem o co chodzi. Nawet research na Comicvine nie dał mi odpowiedzi na pytanie czym była pierwsza seria. Albo czy w ogóle jakaś była. Tak więc w tej sprawie jestem niedoinformowany i się do tego przyznaję. Podsumowując wątek okładki, za tę należy się duży plus dla pomysłodawców jak i dla rysownika, ale o tym trochę później. Czas na fabułę.
I tu zaczynają się schody. ”Supreme” w wykonaniu Alana Moore’a to kawał KAPITALNEGO komiksu z jedną tylko wadą – nie każdy wie, że jego run nastał po tym, jak Rob Liefeld robił swoje. Co prawda w tym przypadku rysownikiem na szczęście nie jest, ale scenarzysta też z niego żaden. Zeszyt zaczyna się od sceny powrotu postaci o pseudonimie Supreme na Ziemię. Nie wygląda on szczególnie przyjaźnie, dlatego też rząd USA (bo któżby inny) wysyła na orbitę grupę Youngblood. Naturalnie, po wymianie kilku zdań dochodzi do nic nie wnoszącego łubudu. Po nim, wszyscy wracają na Ziemię, gdzie okazuje się że Supreme faktycznie jest tym za kogo się podaje, wszyscy zaczynają robić pod siebie, a Youngblood oferują mu członkostwo w ekipie. Gdzieś indziej czają się ci źli i... koniec. 22 strony komiksu za nami. Pewnie teraz spodziewacie się, że zacznę jechać po fabule jak po łysej kobyle, bo LIEFEEEEEEELD, ale chyba Was zaskoczę. Co prawda wcale nie oceniam ”Supreme #1” jakoś szczególnie dobrze, ale w porównaniu z innymi komiksami tego twórcy, wcale tak tragicznie nie jest, a to już coś.

Dobra, powyższy opis sugeruje że w komiksie nie dzieje się właściwie nic po za szybką nawalanką. To nie do końca prawda, ponieważ ”Supreme #1” oferuje coś, czego brakowało większości ówczesnych komiksów Roba Liefelda. Mianowicie tu widać, że historia do czegoś prowadzi. Czytelnik ma zostać zaintrygowany postacią tytułowego bohatera i owianą wokół niego tajemnicą. Co prawda sama realizacja zamierzonych celów jest w najlepszym przypadku poprawna, to jednak koniec końców dałbym się zainteresować, gdybym tej historii już wcześniej nie znał. Niestety, nawet jeden z lepszych komiksów autorstwa Roba Liefelda nie ustrzega się całej masy błędów.

Pierwszym z nich są oczywiście dialogi, a raczej używane w nim słownictwo. Gdy pisałem o pierwszym numerze „Youngblood” wspomniałem już o tym, że Liefeld ma zwyczaj umieszczania w dialogach słów i żartów, które rozumie tylko on. Tych drugich akurat zabrakło w tym zeszycie, chociaż gdy jedna postać nazwała drugą ”pompatycznym wieprzem” trudno było mi zachować powagę. Kilka anglojęzycznych kwiatków jednak doszukać się już można i nie wyglądają one najlepiej. Inną sprawą jest to, że dialogi są zwyczajnie słabe. Jak to zwykle u Liefelda, wszyscy mają w tyłkach włożone metrowe kije, a wszelkie próby stworzenia atmosfery powagi i zagrożenia spełzają na niczym, ponieważ ta wszechobecna sztywność popada wręcz w parodię. No i przede wszystkim, ten zeszyt spełnia właściwie wszelkie zadania typowej ”jedynki”, ale trudno pozbyć się wrażenia tego, że można było wcisnąć tu odrobinę więcej.

Brian Murray to osoba odpowiedzialna za rysunki w ”Supreme #1” i cieszy mnie fakt, że chociaż leci on typowym dla wczesnego Image standardem oraz mnóstwo zapożycza od innych artystów, to jednak najbliżej mu od Erika Larsena z tamtych czasów. Chociaż każda postać to chodząca kupa mięsa, aż tak to nie razi w oczy jak wiele innych przykładów. Rysownik zaprezentował także swój nieco inny styl na okładce, która może się podobać. Żeby jednak nie było aż tak kolorowo, Murray na kilku stronach mocno ”zaśmierdział” Liefeldem. Widać to przykładowo tutaj:
Po zakończeniu takiej sobie lektury, naszym oczom ukazują się dodatki. Wśród nich znaleźć można standardowy wstęp autorstwa Roba Liefelda, który wcale nie był taki zły. Co prawda postaci Supreme dotyczył on w małej części, ale kilka razy musiałem się zgodzić z Robem Liefeldem, a to w końcu zbyt często się nie zdarza.
Następnie dostajemy parę reklam, po których pojawia się sześciostronicowy dodatek poświęcony zupełnie nieznanej mi zupełnie heroiny o pseudonimie Infiniti. Te kilka stron traktuję jedynie jako ciekawostkę, ponieważ scenarzystą tej historyjki jest Eric Stephenson. Komiks zamyka kartka zgłaszająca czytelnika do… fan-clubu Roba Liefelda :D
"Supreme #1” to jedna z lepszych znanych mi pozycji z dorobku Roba Liefelda, lecz zarazem jest to komiks zaledwie średni. Jeśli ktoś chce koniecznie poznać tę postać, niech od razu sięga po run Alana Moore’a. Nie polecam ruszać tego zeszytu, no chyba że jesteście fanami założyciela studia Extreme. Moja ocena to 2/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz