Poprzednie
dwa tomy ”Velvet” recenzowałem na blogu w nie tak znowu odległych
czasach, gdy używałem jeszcze ocen. Pierwsza odsłona serii otrzymała 5/6, druga
zaś 6/6. I chociaż wycofałem się już tutaj z wystawiania tych głupkowatych
cyferek na samym końcu, z kontekstu dzisiejszego tekstu z pewnością
wywnioskujecie, że ta seria autorstwa Eda Brubakera z pewnością swojej średniej
w moich oczach by nie obniżyła. I jest to naprawdę duże osiągnięcie, ponieważ
nie wspomniałem dotąd, że na te wszystkie historie szpiegowskie jestem
zwyczajnie uczulony.
Pewnie w
tym momencie znowu sobie pomyślicie coś w stylu ”ale ten Tymczyński jest
popierd…eee… popierniczony”, lecz faktem jest, że pomimo kilkukrotnych prób z
mojej strony, zarówno James Bond jak i jego klony nigdy mnie nie ruszały na
dłuższą metę. Jeśli chodzi o filmy, to tak naprawdę polubiłem chyba tylko tego
w wykonaniu Daniela Craiga, a i też nie we wszystkich filmach, bo na przykład
”Spectre” mi się nie podobało, a z ”Quantum of Solace” miałem ochotę wyjść w połowie
filmu. Książek przeczytałem parę i też mnie nie zachwyciły, ogólnie cały ten
klimat średnio mi leży i dotyczyło to przez dłuższy czas także komiksów.
Zachowując odpowiednie proporcje oczywiście, gdy byłem jeszcze bardziej za
trykociarzami, za każdym razem gdy na scenę komiksu Marvela czy DC wchodziły
mocniej zarysowane wątki S.H.I.E.L.D. czy A.R.G.U.S., mój entuzjazm bardzo
szybko malał. Nawet słynne ”Checkmate” Grega Rucki nie porwało na tyle, na ile
sugerowałyby recenzje i chociaż mam dwa pierwsze tomy na półce, to jednak tylko
dlatego, bo były tanio na Allegro i jakoś wcale nie palę się do tego, by serię
skompletować (było cztery lub pięć tomów). No i cholera, całkiem niedawno w
moim życiu pojawiła się Velvet Templeton. Gdy wydawało mi się, że prowadzę
całkiem spokojny żywot, niejaki Ed Brubaker, o którym coś tam w sumie mogłem
kiedyś słyszeć i być może nawet lubić jego artystyczny dorobek, wysłał do
polski swoją najlepszą agentkę. Gdy ”Velvet” pojawiła się w
zapowiedziach Mucha Comics wcale nie jarałem się jakoś szczególnie mocno, bo i
samym komiksem nie interesowałem się zbyt mocno w czasach, gdy zaczynał
ukazywać się w USA. Dokładniej rzecz ujmując, wcale. Dziś, będąc po lekturze
tomu finałowego, czuję się nieco jak ci faceci, którzy poznali Velvet i uszli z
życiem. Oznacza to, że chociaż wiem, iż kobieta ta jest śmiertelnie
niebezpieczna, chciałbym spotkać ją jeszcze na swojej drodze.
No
właśnie, trzeci tom serii ”Velvet” jest na chwilę obecną ostatnim.
Brubaker i Epting wspominali co prawda, że być może kiedyś wrócą do tego
tytułu, lecz nie uważam, by była taka potrzeba. ”Człowiek, który ukradł
świat” stanowi moim zdaniem odpowiedni finał przygód pani Templeton, zamyka
wszystkie najważniejsze wątki i sądzę, że jest dziełem kompletnym. Fabularnie
mamy tu do czynienia z kontynuacją historii opowiadanej przez dwa poprzednie
tomy i chociaż cały czas fabuła nieuchronnie dąży do wielkiego finału,
Brubakerowi udało się jeszcze dorzucić do tego tomu komiksu kilka stosunkowo
niespodziewanych zwrotów akcji i chociaż sam finał jest dokładnie taki, jakiego
w zasadzie można było oczekiwać od samego początku, scenarzyście udało się
rozegrać to tak, że nie traktuję tego jako poważnego minusa.
W kreacji
filmowego Jamesa Bonda zawsze przeszkadzało mi to, że nawet gdy wpada on w
zasadzkę, to niedługo potem okazuje się, że ma on albo plan zapasowy w głowie,
który oczywiście zawsze wychodzi, odpowiedni gadżet ratujący mu skórę czy też
po prostu jest chodzącym buldożerem jak Daniel Craig. Velvet w wykonaniu
Brubakera to taki żeński Bond, którego jednak znacznie bardziej jestem w stanie
kupić. Jej działania oparte są na planach wykorzystujących chłodną kalkulację,
wykorzystanie własnych atutów, ograniczeń innych, także tych wynikających z
posiadanej płci, a także wynikają z doświadczeń z pracy w agencji
szpiegowskiej. Oczywiście można krzywo patrzeć na to, że część jej planów
opiera się na zbyt dużej ilości szczęśliwych zbiegów okoliczności, lecz dla
mnie jest to wciąż bardziej wiarygodne, realistyczne oraz przede wszystkim
przynoszące znacznie więcej satysfakcji z lektury niż lasery w zegarkach, bomby
w długopisach (tak, wiem że coś takiego naprawdę istniało, lecz z Bondach
ocierało się miejscami o absurdy) czy
inne nietypowe gadżety. No i Velvet miejscami się myli, co widać
chociażby w trzecim rozdziale omawianego właśnie tomu. W połączeniu z bardzo
dobrym myleniem tropów przez scenarzystę, gdy nierzadko do samego końca dla
mnie jako czytelnika nie była jasna motywacja działań Velvet, dało to pierwszą
od naprawdę długiego czasu historię szpiegowską, która autentycznie trafiła w
mój gust.
Być może
jednak miałbym o ”Velvet” nieco inne zdanie, gdyby nie duet
odpowiedzialny za warstwę graficzną. Steve Epting z każdą kolejną stroną
udowadniał, że liczne opóźnienia w publikacji tego komiksu w USA nie wzięły się
z leserstwa (patrzę teraz na Panów, Panowie Hitch, Lee oraz Quitely), a z tego,
że rysownik każdy kadr dopieszczał na maksimum. Nie potrafię przyczepić się do
niczego w jego wykonaniu – także okładki poszczególnych zeszytów są cudowne. Oczywiście
nie sposób pominąć tutaj zasług Elizabeth Breitweiser, która jak zwykle ze
świetnym wyczuciem dobierała kolory, nie myląc się ani razu, a zarazem nie
wysuwając się na pierwszy plan. To ona swoimi wysiłkami dopełnia rysunki
Eptinga, ale nie próbuje go przygasić czy odwrócić naszą uwagę od jego dokonań.
Obok Matthewa Wilsona (”The Wicked + The Divine”), Breitweiser jest moim
zdaniem najlepszą kolorystką na amerykańskim rynku.
Podobnie jak
w przypadku poprzednich odsłon, tak i ten tom od Mucha Comics jest zgodny z
oryginalnym trendem. Nie mamy więc tu żadnych dodatków, po te odsyłam do oryginalnego
wydania deluxe. Cena okładkowa nie zmieniła się i wynosi 55zł, co oznacza, że jak
poszukacie, to spokojnie znajdziecie komiks ten za mniej więcej cztery dyszki. Warto
to zrobić, tak samo jak warto sięgnąć po całość serii. ”Velvet” jest
pierwszym od dłuższego czasu dziełem w szpiegowskich klimatach, który wciągnął
mnie i teraz, po jego finale, chciałbym więcej. Zarówno pod kątem fabularnym jak i graficznym nie mam mu w zasadzie nic do zarzucenia i życzyłbym sobie oraz Wam jak najwięcej takich właśnie komiksów z USA na naszym rynku.
--------------------------------------------------------------------------
Dziękuję wydawnictwu Mucha Comics za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
"Velvet #3: Człowiek, który ukradł świat" do kupienia jest w sklepach Mucha Comics oraz ATOM Comics
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz