niedziela, 11 czerwca 2017

Felieton: Tym razem coś z zupełnie innej, rowerowej beczki

Jeśli zauważyliście na blogu ostatnio spadek mojej aktywności dziś niejako wytłumaczę Wam dlaczego tak jest (i będzie). Generalnie komiksy nie są moją jedyną pasją – mam ich łącznie trzy i dziś opowiem Wam o jednej z nich. Jak już pewnie zauważyliście po tytule posta, bardzo lubię urządzać sobie w weekendy wycieczki rowerowe. Jednakże nie mam tu na myśli przejażdżek koło bloku, tylko konkretne trasy, których pokonanie z reguły zajmuje mi kilka godzin, a ich długość to kilkadziesiąt kilometrów. Zawsze podczas pokonywania takich dystansów robię kilka zdjęć miejsc, które mijam i widoków, które nieraz budzą zachwyt. Jestem Ślązakiem i niejednokrotnie spotkałem się już ze zdziwieniem osób przyjezdnych, które spodziewały się tylko i wyłącznie kopalnianego syfu, brudu i biedoty zamieszkującej wszechobecne familoki. Tak do końca nie jest – Aglomeracja Śląska miejscami jest naprawdę piękna i aby się o tym przekonać, wystarczy wsiąść na rower i opuścić centra miast. Dziś chciałbym napisać Wam o mojej wczorajszej trasie.

Zawsze chciałem coś takiego naskrobać i robię to tutaj tak w ramach eksperymentu. Jeśli się Wam to spodoba, to z kolejnych dłuższych wojaży też będę pisać sprawozdania. Jeśli jednak nie chcecie od czasu do czasu takiego odstępstwa od komiksowej codzienności – żaden problem. Dajcie znać w komentarzach tu lub na Facebooku.

Zacznę od prostej porady dotyczącej sprzętu, która pewnie trochę zabrzmi jak przechwałka. Nie kupujcie rowerów z supermarketów za kilkaset złotych, naprawdę nie warto. Gorsze materiały użyte przy budowie pojazdu i gorsze komponenty prędzej czy później dadzą o sobie znać. Przerabiałem to jakiś czas temu, gdy po wjechaniu w dziurę w asfalcie prawie się zabiłem, bo pękła mi rama mojej ”maszyny” kupionej za 499zł właśnie w markecie. Trochę czasu mi to zajęło, ale koniec końców uzbierałem sobie na rower, którym poruszam się niezmiennie od sześciu lat i przez ten czas nie wymieniłem w nim nic, oprócz kilku dętek, jednej opony i paru zestawów klocków hamulcowych. Kosztował mnie 1600zł i chociaż uwierzcie mi – nie jest to kwota powalająca jak za rower, nie żałuję ani trochę, ponieważ w trasach sprawdza się rewelacyjnie.

I jeszcze jedno: kierowco – nie bądź dupkiem dla rowerzysty. Rowerzysto – nie bądź dupkiem dla kierowcy. Niby oczywiste, a jako, cytuję ”niezwykle nudny kierowca” (bo ogólnie rzecz ujmując jeżdżę przepisowo) <taaaa, a te dwa mandaty to skąd?> widzę niemal codziennie wojnę na drogach pomiędzy jedno- i wielośladami.

Przejdźmy jednak do konkretów. Mój plan na wczorajszą eskapadę był prosty i zakładał pokonanie trasy Zabrze-Tychy przez Rudę Śląską Halembę i centrum Mikołowa. W obie strony około 65 kilometrów, czyli standardowy dystans w moim wykonaniu. Wstałem więc w sobotę o dziesiątej nad ranem, otworzyłem rolety w oknach i… zobaczyłem przecudną ulewę, która mocno pokrzyżowała moje plany. Mogę, ale nie lubię jeździć w deszczu (każdy okularnik mnie chyba zrozumie), więc czekałem cierpliwie na rozpogodzenie. Te przyszło dopiero po piętnastej, zjadłem więc obiad i na szybko ułożyłem sobie nową, na oko krótszą trasę. Koniec końców okazało się, że zaoszczędziłem tylko dziesięć kilometrów, no ale cóż ;) Nowy plan zakładał przejechanie przez kilka wsi miasteczek, w których dotąd Tymczyńskiego nie widziano, lecz zacząłem od swojego ”standardu”.

Ruiny zamku w Chudowie. Zdjęcie ukradzione z Internetu 

Tak właśnie nazywam trasę Zabrze-Chudów. Nie jest to daleko, niecałe dziesięć kilometrów w jedną stronę. Nazywam ją ”standardem” ponieważ po każdej, dłuższej przerwie od roweru, pierwszą nieco dłuższą przejażdżkę na rozruch odbywam właśnie tam. W Chudowie są częściowo zrewitalizowane ruiny małego zamku, gdzie można sobie usiąść i chwilę odpocząć. Tym razem sobie odpuściłem tę przyjemność, ponieważ w znajdującej się obok zamku oberży odbywało się swojskie wesele i wystarczyły raptem trzy minuty, by rozbolała mnie głowa od typowych, śląskich szlagrów. Jest to chyba jedyny element górnośląskich tradycji, których po prostu nie znoszę. Kocham gwarę, posługuję się nią na co dzień, ale piosenek po Śląsku po prostu nie cierpię. Uciekłem zatem stamtąd i udałem się w kierunku Ornontowic.

Droga z Chudowa do Ornontowic. Po prawej widać fragment KWK Budryk, a konkretniej Szyb Chudów

Ornontowice swego czasu mogły poszczycić się mianem najprężniej rozwijającej się gminy w Polsce. Miejscowość zbierała kosmiczne kwoty dotacji z funduszy Unii Europejskiej i faktycznie co moment mijałem kolejne tablice przypominające o remoncie lub budowie sfinansowanej przez UE. To, co mnie jednak najbardziej interesowało, to kopalnia KWK Budryk, która zarysowała mi się na horyzoncie już w momencie wyjazdu z Chudowa (gdzie znajduje się jeden z szybów) i towarzyszyła potem jeszcze kilkukrotnie. Po pokonaniu około dziesięciu kilometrów od zamku w końcu dojechałem na miejsce i powiem Wam szczerze – widziałem w swoim życiu chyba wszystkie kopalnie na Śląsku i zdecydowanie żadna tak fajnie nie wpasowywała się w okolice. Kopalnia nie rzucała się w oczy, jeśli nie było się na jakimś wzniesieniu lub też nie dojechało się na samo miejsce. Otoczona jest mnóstwem zieleni, jej okolice są czyste i zadbane. Szkoda tylko, że ochroniarze nie pozwalali mi robić zdjęć zarówno przy jednym jak i drugim wejściu, do którego dojechałem. Po krótkiej przerwie, obrałem kierunek na Orzesze.


Gps w telefonie sugerował coś innego, lecz postanowiłem skierować się na Kolonię Żabik w Ornontowicach (w sumie nic ciekawego tam nie było), a potem przez las wytyczoną ścieżką rowerową. Tutaj mała uwaga – na terenie powiatu Mikołowskiego istnieje bardzo fajnie rozwinięta sieć dróg przeznaczonych dla rowerzystów, co oczywiście bardzo pochwalam, lecz jest ot zarazem jedna z najgorzej oznaczonych sieci z jaką miałem do czynienia. Co jakiś czas natrafiałem na mapy, które nie pokazywały mi gdzie się znajduję, oznaczenia momentami były kuriozalne (jak chociażby tabliczka z napisem ”<- czerwony szlak” napisana… niebieską czcionką), zaś na stronie Internetowej nie chciały mi się wczytywać mapy i musiałem się zadowolić jedynie nic mi nie mówiącymi opisami słownymi.

Tak czy inaczej dojechałem do centrum Orzesza, gdzie przywitał mnie mocno podchmielony jegomość krzyczący ”JEDEN ZERO DLA NAS”. Można pomyśleć, że chodzi o wynik meczu Polska-Rumunia, ale była godzina siedemnasta… 

Po tym, jak Pan mnie wyściskał, wykręciłem kilkaset metrów po okolicy, szukając czegoś fajnego do sfotografowania i tak trafiłem pod całkiem ładny budynek Orzeskiego Urzędu Miejskiego. Tam zaliczyłem pierwszy, dłuższy odpoczynek i była to dobra decyzja, ponieważ na pobliskiej tablicy informacyjnej znalazłem informację o pochodzącym z okolic 1590 roku kościele Świętego Wawrzyńca, znajdującym się nieopodal drogi w stronę Mikołowa. Tam też się udałem.

Pierwszy dłuższy postój tego dnia: Urząd Miasta w Orzeszu.

Sam kościół położony jest na dość stromej górce i ukryty wśród drzew. Oznaczenia przy drogach są słabo widoczne, więc nietrudno było go ominąć. Dojechałem jednak na miejsce, lecz nie zrobiłem żadnego zdjęcia, ponieważ akurat odbywał się tam pogrzeb i uznałem to za niestosowne. Dlatego też poniżej wrzucam zdjęcie ukradzione z Internetu.


Od tego momentu trzymałem się zielonego szlaku rowerowego, który według opisu miał prowadzić do granicy Mikołowa z Rudą Śląską Halembą, więc dokładnie tam, gdzie chciałem się udać. Tutaj znów przekonałem się o pomysłowości osób wytyczających drogi rowerowe. Szlak bowiem w pewnym momencie odbił od drogi głównej, zrobiłem liczące około dwóch kilometrów kółeczko przez las i małe osiedle mieszkalne, po czym trasa ponownie połączyła się z drogą prowadzącą do Łazisk Górnych… kilkaset metrów dalej od miejsca, w którym się odłączyła. 

Nie mniej zaskakujące było zobaczenie tego:

No i gdzie te zabudowania?

Już wyjaśniam. Od drogi do Łazisk Górnych w pewnym momencie trzeba było odbić w lewo i skierować się na Mikołów. Według mapy w Orzeszu, ale także tej na gpsie, miałem jechać przez las małą dróżką i w sumie tak było. Dlaczego więc ktoś postawił tutaj znak informujący o zabudowaniach, gdy najbliższe oznaki cywilizacji znajdowały się kilka kilometrów dalej? Pojęcia nie mam, chyba tylko po to, by sztucznie ograniczyć prędkość. Gdy wyjechałem z lasu, pokonałem jeszcze pewien dystans jadąc polami i tam też złapał mnie przelotny deszcz, który zmusił mnie do kilkunastominutowego postoju. Mikołów to ciekawe miasto – administracyjnie to ogromny teren, lecz oprócz ścisłego centrum praktycznie wszystko to zwykła wieś. Jeśli wierzyć mapie, przejazd przez Mikołów zajął mi łącznie jedenaście kilometrów i największą oznaką cywilizacji był chyba sklep Lewiatan w dzielnicy Sośnia Góra.

Już przy samej granicy z Rudą Śląską znajdują się dzielnice Borowa Wieś oraz Paniowy. Chociaż nie musiałem, przejechałem przez obie, a skusił mnie znak kierujący do zabytkowego kościoła Świętych Piotra i Pawła. Na miejscu moim oczom ukazał się taki widok:


Kościół ten zbudowano w 1757 roku na terenie innej świątyni, o której pierwsze wzmianki datowane są na rok 1325. Nie widać tego dobrze na zdjęciu, lecz kościół ten świętuje swoje 260 urodziny i natrafiłem nawet na rozpiszę wydarzeń. Stary, drewniany, mający swój urok budynek stał się miejscem mojego kolejnego postoju, przeznaczonego także na uzupełnienie płynów. Dwie półlitrowe butelki wody okazały się niewystarczającym zapasem, a i żołądek domagał się wrzucenia czegoś na ruszt. Dostał więc dwie suche bułki ;)

Kolejnym terenem przez który przejechałem, była przywołana już kilka razy Halemba – dzielnica Rudy Śląskiej. Mam olbrzymi problem z tym rejonem. Halemba jako osobna miejscowość istniała już w XV wieku, lecz okres gwałtownego rozwoju przemysłu i związanej z nim budowy kopalni KWK Halemba oraz Elektrowni Halemba całkowicie zmieniły tę dzielnicę. Dziś królują tam blokowiska z wielkiej płyty, a cała okolica, z paroma wyjątkami, jest po prostu paskudna. Z uwagi na moje trzecie duże zainteresowanie, którym jest, jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, środki komunikacji miejskiej oraz ogólnokrajowej (a pisząc prościej: autobusy, tramwaje oraz pociągi), zboczyłem z trasy by zobaczyć pętlę autobusową na Halembie. Jakież było moje zdziwienie, gdy w miejscu gdzie swoją trasę kończy bodaj dwadzieścia różnych linii zastałem nieduży, betonowy plac z jedną, małą wiatą przystankową. Trochę zawód.

Ta mała, niepozorna rzeczka to Kłodnica. Kilka lat temu udało jej się jednak zalać Halembę w Rudzie Śląskiej, Makoszowy w Zabrzu oraz centrum Gliwic.

Wspominając o Halembie nie można zapomnieć o znajdującej się tu kopalni. O ile wspomniany wcześniej KWK Budryk fajnie komponuje się w krajobrazem Ornontowic, tak KWK Halemba masakrycznie szpeci okolice, w której się znajduje.

 Ten moment, gdy możesz poczuć się jak w PRL-u ;)

I wreszcie Zabrze. Jako że nie lubię zbytnio wracać do domu tą samą drogą którą wyjeżdżałem, przeleciałem sobie przez dzielnicę Pawłów i zahaczyłem o Park im. Rotmistrza Pileckiego – jeden z niewielu większych, zielonych miejsc w moim mieście, a potem wzdłuż ulicy 3-go Maja. Przejechałem w ten sposób obok zdecydowanie najciekawszego miejsca w Zabrzu, jakim jest Zabytkowa Kopalnia Guido. Wczoraj odbywała się kolejna już Industriada i po terenie kręciło się już sporo osób. 

Wjazd do parku im. Rotmistrza Pileckiego
Fragment Kopalni Guido, który widać z ulicy.

Ostatni kilometr przejechałem już taką samą trasą, jaką wyruszałem i dojechałem do domu. Poniżej najbardziej profesjonalna na świecie grafika pokazująca na mapie przejechaną trasę (chociaż teraz widzę, że nie zaznaczyłem dobrze końcówki). Jeśli wierzyć Internetowi i nie licząc tych typowych dla mnie, kilkusetmetrowych, nieplanowanych odbić w boczne uliczki, by sprawdzić czy jest tam coś ciekawego, przejechałem wczoraj około 53 kilometry. Do rekordu jeszcze daleko, ale dziś zdecydowanie czuję to w nogach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz