Jeśli
zauważyliście na blogu ostatnio spadek mojej aktywności dziś niejako wytłumaczę
Wam dlaczego tak jest (i będzie). Generalnie komiksy nie są moją jedyną pasją –
mam ich łącznie trzy i dziś opowiem Wam o jednej z nich. Jak już pewnie
zauważyliście po tytule posta, bardzo lubię urządzać sobie w weekendy wycieczki
rowerowe. Jednakże nie mam tu na myśli przejażdżek koło bloku, tylko konkretne
trasy, których pokonanie z reguły zajmuje mi kilka godzin, a ich długość to
kilkadziesiąt kilometrów. Zawsze podczas pokonywania takich dystansów robię
kilka zdjęć miejsc, które mijam i widoków, które nieraz budzą zachwyt. Jestem
Ślązakiem i niejednokrotnie spotkałem się już ze zdziwieniem osób przyjezdnych,
które spodziewały się tylko i wyłącznie kopalnianego syfu, brudu i biedoty
zamieszkującej wszechobecne familoki. Tak do końca nie jest – Aglomeracja
Śląska miejscami jest naprawdę piękna i aby się o tym przekonać, wystarczy
wsiąść na rower i opuścić centra miast. Dziś chciałbym napisać Wam o mojej
wczorajszej trasie.
Zawsze
chciałem coś takiego naskrobać i robię to tutaj tak w ramach eksperymentu.
Jeśli się Wam to spodoba, to z kolejnych dłuższych wojaży też będę pisać
sprawozdania. Jeśli jednak nie chcecie od czasu do czasu takiego odstępstwa od
komiksowej codzienności – żaden problem. Dajcie znać w komentarzach tu lub na
Facebooku.
Zacznę od
prostej porady dotyczącej sprzętu, która pewnie trochę zabrzmi jak przechwałka.
Nie kupujcie rowerów z supermarketów za kilkaset złotych, naprawdę nie warto.
Gorsze materiały użyte przy budowie pojazdu i gorsze komponenty prędzej czy
później dadzą o sobie znać. Przerabiałem to jakiś czas temu, gdy po wjechaniu w
dziurę w asfalcie prawie się zabiłem, bo pękła mi rama mojej ”maszyny” kupionej
za 499zł właśnie w markecie. Trochę czasu mi to zajęło, ale koniec końców
uzbierałem sobie na rower, którym poruszam się niezmiennie od sześciu lat i
przez ten czas nie wymieniłem w nim nic, oprócz kilku dętek, jednej opony i
paru zestawów klocków hamulcowych. Kosztował mnie 1600zł i chociaż uwierzcie mi
– nie jest to kwota powalająca jak za rower, nie żałuję ani trochę, ponieważ w
trasach sprawdza się rewelacyjnie.
I jeszcze
jedno: kierowco – nie bądź dupkiem dla rowerzysty. Rowerzysto – nie bądź
dupkiem dla kierowcy. Niby oczywiste, a jako, cytuję ”niezwykle nudny kierowca”
(bo ogólnie rzecz ujmując jeżdżę przepisowo) <taaaa, a te dwa mandaty to
skąd?> widzę niemal codziennie wojnę na drogach pomiędzy jedno- i
wielośladami.
Przejdźmy
jednak do konkretów. Mój plan na wczorajszą eskapadę był prosty i zakładał
pokonanie trasy Zabrze-Tychy przez Rudę Śląską Halembę i centrum Mikołowa. W
obie strony około 65 kilometrów, czyli standardowy dystans w moim wykonaniu.
Wstałem więc w sobotę o dziesiątej nad ranem, otworzyłem rolety w oknach i…
zobaczyłem przecudną ulewę, która mocno pokrzyżowała moje plany. Mogę, ale nie
lubię jeździć w deszczu (każdy okularnik mnie chyba zrozumie), więc czekałem
cierpliwie na rozpogodzenie. Te przyszło dopiero po piętnastej, zjadłem więc
obiad i na szybko ułożyłem sobie nową, na oko krótszą trasę. Koniec końców
okazało się, że zaoszczędziłem tylko dziesięć kilometrów, no ale cóż ;) Nowy
plan zakładał przejechanie przez kilka wsi miasteczek, w których dotąd
Tymczyńskiego nie widziano, lecz zacząłem od swojego ”standardu”.
Ruiny zamku w Chudowie. Zdjęcie ukradzione z Internetu
Tak
właśnie nazywam trasę Zabrze-Chudów. Nie jest to daleko, niecałe dziesięć
kilometrów w jedną stronę. Nazywam ją ”standardem” ponieważ po każdej, dłuższej
przerwie od roweru, pierwszą nieco dłuższą przejażdżkę na rozruch odbywam
właśnie tam. W Chudowie są częściowo zrewitalizowane ruiny małego zamku, gdzie
można sobie usiąść i chwilę odpocząć. Tym razem sobie odpuściłem tę
przyjemność, ponieważ w znajdującej się obok zamku oberży odbywało się swojskie
wesele i wystarczyły raptem trzy minuty, by rozbolała mnie głowa od typowych,
śląskich szlagrów. Jest to chyba jedyny element górnośląskich tradycji, których
po prostu nie znoszę. Kocham gwarę, posługuję się nią na co dzień, ale piosenek
po Śląsku po prostu nie cierpię. Uciekłem zatem stamtąd i udałem się w kierunku
Ornontowic.
Droga z Chudowa do Ornontowic. Po prawej widać fragment KWK Budryk, a konkretniej Szyb Chudów
Ornontowice
swego czasu mogły poszczycić się mianem najprężniej rozwijającej się gminy w
Polsce. Miejscowość zbierała kosmiczne kwoty dotacji z funduszy Unii
Europejskiej i faktycznie co moment mijałem kolejne tablice przypominające o
remoncie lub budowie sfinansowanej przez UE. To, co mnie jednak najbardziej
interesowało, to kopalnia KWK Budryk, która zarysowała mi się na horyzoncie już
w momencie wyjazdu z Chudowa (gdzie znajduje się jeden z szybów) i towarzyszyła
potem jeszcze kilkukrotnie. Po pokonaniu około dziesięciu kilometrów od zamku w
końcu dojechałem na miejsce i powiem Wam szczerze – widziałem w swoim życiu
chyba wszystkie kopalnie na Śląsku i zdecydowanie żadna tak fajnie nie
wpasowywała się w okolice. Kopalnia nie rzucała się w oczy, jeśli nie było się
na jakimś wzniesieniu lub też nie dojechało się na samo miejsce. Otoczona jest
mnóstwem zieleni, jej okolice są czyste i zadbane. Szkoda tylko, że ochroniarze
nie pozwalali mi robić zdjęć zarówno przy jednym jak i drugim wejściu, do
którego dojechałem. Po krótkiej przerwie, obrałem kierunek na Orzesze.
Gps w
telefonie sugerował coś innego, lecz postanowiłem skierować się na Kolonię
Żabik w Ornontowicach (w sumie nic ciekawego tam nie było), a potem przez las
wytyczoną ścieżką rowerową. Tutaj mała uwaga – na terenie powiatu Mikołowskiego
istnieje bardzo fajnie rozwinięta sieć dróg przeznaczonych dla rowerzystów, co
oczywiście bardzo pochwalam, lecz jest ot zarazem jedna z najgorzej oznaczonych
sieci z jaką miałem do czynienia. Co jakiś czas natrafiałem na mapy, które nie
pokazywały mi gdzie się znajduję, oznaczenia momentami były kuriozalne (jak
chociażby tabliczka z napisem ”<- czerwony szlak” napisana… niebieską
czcionką), zaś na stronie Internetowej nie chciały mi się wczytywać mapy i
musiałem się zadowolić jedynie nic mi nie mówiącymi opisami słownymi.
Tak czy
inaczej dojechałem do centrum Orzesza, gdzie przywitał mnie mocno podchmielony
jegomość krzyczący ”JEDEN ZERO DLA NAS”. Można pomyśleć, że chodzi o wynik
meczu Polska-Rumunia, ale była godzina siedemnasta…
Po tym, jak Pan mnie wyściskał, wykręciłem kilkaset metrów po okolicy, szukając czegoś fajnego do sfotografowania i tak trafiłem pod całkiem ładny budynek Orzeskiego Urzędu Miejskiego. Tam zaliczyłem pierwszy, dłuższy odpoczynek i była to dobra decyzja, ponieważ na pobliskiej tablicy informacyjnej znalazłem informację o pochodzącym z okolic 1590 roku kościele Świętego Wawrzyńca, znajdującym się nieopodal drogi w stronę Mikołowa. Tam też się udałem.
Po tym, jak Pan mnie wyściskał, wykręciłem kilkaset metrów po okolicy, szukając czegoś fajnego do sfotografowania i tak trafiłem pod całkiem ładny budynek Orzeskiego Urzędu Miejskiego. Tam zaliczyłem pierwszy, dłuższy odpoczynek i była to dobra decyzja, ponieważ na pobliskiej tablicy informacyjnej znalazłem informację o pochodzącym z okolic 1590 roku kościele Świętego Wawrzyńca, znajdującym się nieopodal drogi w stronę Mikołowa. Tam też się udałem.
Pierwszy dłuższy postój tego dnia: Urząd Miasta w Orzeszu.
Sam
kościół położony jest na dość stromej górce i ukryty wśród drzew. Oznaczenia
przy drogach są słabo widoczne, więc nietrudno było go ominąć. Dojechałem
jednak na miejsce, lecz nie zrobiłem żadnego zdjęcia, ponieważ akurat odbywał
się tam pogrzeb i uznałem to za niestosowne. Dlatego też poniżej wrzucam
zdjęcie ukradzione z Internetu.
Od tego
momentu trzymałem się zielonego szlaku rowerowego, który według opisu miał
prowadzić do granicy Mikołowa z Rudą Śląską Halembą, więc dokładnie tam, gdzie
chciałem się udać. Tutaj znów przekonałem się o pomysłowości osób wytyczających
drogi rowerowe. Szlak bowiem w pewnym momencie odbił od drogi głównej, zrobiłem
liczące około dwóch kilometrów kółeczko przez las i małe osiedle mieszkalne, po
czym trasa ponownie połączyła się z drogą prowadzącą do Łazisk Górnych…
kilkaset metrów dalej od miejsca, w którym się odłączyła.
Nie mniej zaskakujące było zobaczenie tego:
Nie mniej zaskakujące było zobaczenie tego:
No i gdzie te zabudowania?
Już
wyjaśniam. Od drogi do Łazisk Górnych w pewnym momencie trzeba było odbić w
lewo i skierować się na Mikołów. Według mapy w Orzeszu, ale także tej na gpsie,
miałem jechać przez las małą dróżką i w sumie tak było. Dlaczego więc ktoś
postawił tutaj znak informujący o zabudowaniach, gdy najbliższe oznaki
cywilizacji znajdowały się kilka kilometrów dalej? Pojęcia nie mam, chyba tylko
po to, by sztucznie ograniczyć prędkość. Gdy wyjechałem z lasu, pokonałem
jeszcze pewien dystans jadąc polami i tam też złapał mnie przelotny deszcz,
który zmusił mnie do kilkunastominutowego postoju. Mikołów to ciekawe miasto –
administracyjnie to ogromny teren, lecz oprócz ścisłego centrum praktycznie
wszystko to zwykła wieś. Jeśli wierzyć mapie, przejazd przez Mikołów zajął mi
łącznie jedenaście kilometrów i największą oznaką cywilizacji był chyba sklep
Lewiatan w dzielnicy Sośnia Góra.
Już przy
samej granicy z Rudą Śląską znajdują się dzielnice Borowa Wieś oraz Paniowy. Chociaż
nie musiałem, przejechałem przez obie, a skusił mnie znak kierujący do
zabytkowego kościoła Świętych Piotra i Pawła. Na miejscu moim oczom ukazał się
taki widok:
Kościół
ten zbudowano w 1757 roku na terenie innej świątyni, o której pierwsze wzmianki
datowane są na rok 1325. Nie widać tego dobrze na zdjęciu, lecz kościół ten
świętuje swoje 260 urodziny i natrafiłem nawet na rozpiszę wydarzeń. Stary,
drewniany, mający swój urok budynek stał się miejscem mojego kolejnego postoju,
przeznaczonego także na uzupełnienie płynów. Dwie półlitrowe butelki wody
okazały się niewystarczającym zapasem, a i żołądek domagał się wrzucenia czegoś
na ruszt. Dostał więc dwie suche bułki ;)
Kolejnym terenem
przez który przejechałem, była przywołana już kilka razy Halemba – dzielnica Rudy
Śląskiej. Mam olbrzymi problem z tym rejonem. Halemba jako osobna miejscowość
istniała już w XV wieku, lecz okres gwałtownego rozwoju przemysłu i związanej z
nim budowy kopalni KWK Halemba oraz Elektrowni Halemba całkowicie zmieniły tę
dzielnicę. Dziś królują tam blokowiska z wielkiej płyty, a cała okolica, z
paroma wyjątkami, jest po prostu paskudna. Z uwagi na moje trzecie duże zainteresowanie,
którym jest, jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, środki komunikacji
miejskiej oraz ogólnokrajowej (a pisząc prościej: autobusy, tramwaje oraz
pociągi), zboczyłem z trasy by zobaczyć pętlę autobusową na Halembie. Jakież było
moje zdziwienie, gdy w miejscu gdzie swoją trasę kończy bodaj dwadzieścia różnych
linii zastałem nieduży, betonowy plac z jedną, małą wiatą przystankową. Trochę
zawód.
Ta mała, niepozorna rzeczka to Kłodnica. Kilka lat temu udało jej się jednak zalać Halembę w Rudzie Śląskiej, Makoszowy w Zabrzu oraz centrum Gliwic.
Wspominając
o Halembie nie można zapomnieć o znajdującej się tu kopalni. O ile wspomniany
wcześniej KWK Budryk fajnie komponuje się w krajobrazem Ornontowic, tak KWK
Halemba masakrycznie szpeci okolice, w której się znajduje.
Ten moment, gdy możesz poczuć się jak w PRL-u ;)
I
wreszcie Zabrze. Jako że nie lubię zbytnio wracać do domu tą samą drogą którą
wyjeżdżałem, przeleciałem sobie przez dzielnicę Pawłów i zahaczyłem o Park im. Rotmistrza
Pileckiego – jeden z niewielu większych, zielonych miejsc w moim mieście, a
potem wzdłuż ulicy 3-go Maja. Przejechałem w ten sposób obok zdecydowanie
najciekawszego miejsca w Zabrzu, jakim jest Zabytkowa Kopalnia Guido. Wczoraj odbywała
się kolejna już Industriada i po terenie kręciło się już sporo osób.
Wjazd do parku im. Rotmistrza
Pileckiego
Fragment Kopalni Guido, który widać z ulicy.
Ostatni kilometr
przejechałem już taką samą trasą, jaką wyruszałem i dojechałem do domu. Poniżej
najbardziej profesjonalna na świecie grafika pokazująca na mapie przejechaną
trasę (chociaż teraz widzę, że nie zaznaczyłem dobrze końcówki). Jeśli wierzyć Internetowi i nie licząc tych typowych dla mnie,
kilkusetmetrowych, nieplanowanych odbić w boczne uliczki, by sprawdzić czy jest
tam coś ciekawego, przejechałem wczoraj około 53 kilometry. Do rekordu jeszcze
daleko, ale dziś zdecydowanie czuję to w nogach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz