Ta odsłona ”Nie tylko komiks” jest zdaje się piątą z rzędu,
która zajmuje się kolejnym tworem z trupiego imperium Roberta Kirkmana. Daję
Wam swoje słowo, że następnym razem sięgnę po coś innego, a dziś tymczasem
opiszę swoje wrażenia z zakończonego kilkadziesiąt godzin temu, szóstego sezonu
serialowego wcielenia ”The Walking Dead”. W tekście znajdą się
spoilery, raczej mniejsze niż większe, niemniej i tak przed nimi
przestrzegam.
Zacznę może od małej przypominajki, ponieważ wspomnieć muszę
o tym, że poprzedni sezon tej produkcji oceniłem bardzo wysoko. Zawiesiło to
dla mnie poprzeczkę dość wysoko i kolejne odcinki szóstej serii konsekwentnie
nie tylko nie potrafiły jej przeskoczyć, ale czasem wręcz nawet nie próbowały.
Trudno nie odnieść wrażenia, że twórcy poszczególnych odcinków nie tylko
jechali po najmniejszej linii oporu, ale wręcz olewali siebie wzajemnie. Widać
to szczególnie po dwóch niebywale chamskich cliffhangerach z pierwszej połowy
sezonu, które... potem były w paru miejscach ignorowane, przez co zostawiały
widza z wieloma znakami zapytania, ale raczej nie takimi, jakich by twórcy
chcieli. Jeśli macie czas i chęci, obejrzyjcie sobie ostatnią scenę ósmego
epizodu, a zaraz po nim początek dziewiątego, a pewnie zrozumiecie lepiej, co
mam na myśli.
Zasygnalizowałem to już przy opiniowaniu poprzedniego
sezonu: twórcy najwyraźniej uparli się, by ekipę Ricka nierzadko pokazywać jako
tych złych, chociaż jednocześnie możliwych do zrozumienia. Tak było w wątku o
Terminus, gdy dość brutalnie i bezwzględnie rozprawili się z mieszkającymi tam
ludźmi. O ile jednak tamto można było jeszcze jakoś zrozumieć, w tym sezonie
pojawiały się już wątki pokazane w sposób taki, że nie można mówić tu o
jakimkolwiek usprawiedliwieniu. Jeden z najlepszych i zdecydowanie najmocniejszych
epizodów szóstej serii ”The Walking Dead” to, nie zawaham się użyć tego
słowa, najazd na bazę osób, które stanowią potencjalne zagrożenie dla
Alexandrii. Był to naprawdę jeden z dwóch czy trzech odcinków, które sprawiły,
że oglądałem kolejne sceny wiercąc się na krześle z emocji. Jednocześnie to
właśnie tam pierwszy raz pokazano tak mocno, wyraźnie i niejednoznacznie, że
tymi złymi są główni bohaterowie. Kto by pomyślał, że przyjdzie nam doczekać
momentu, w którym współczuć będziemy ludziom Negana, a nie Rickowi czy jego
towarzyszom.
Jak w każdym sezonie, także i tym razem przyszło nam powitać
kilkoro nowych bohaterów, jak i pożegnać tych już znanych. Jednakże pierwszy
raz w historii tej produkcji, przez cały sezon nie zginął nikt z pierwszego
planu (to znaczy nie na naszych oczach, o tym trochę później), a pożegnać nam
przyszło kilka postaci z drugiego planu, do których być może nawet nie
zdążyliśmy się jako widzowie przywiązać. Co więcej, jeden z owych zgonów został
przez twórców nie tyle zignorowany, co ostatecznie sprowadzony jakby do mało
istotnego wydarzenia w tle. To nie mogło przypaść mi do gustu. Co więcej, pół
żartem pół serio, można zaryzykować stwierdzenie, że w tym sezonie czarnoskórzy
aktorzy zostali oszczędzeni, lecz dla równowagi, ciemne chmury zebrały się nad
większością pań.
Ogólnie dostrzec można było, że twórcy ”The Walking Dead”
za punkt honoru postawili sobie cofnąć w rozwoju większość lubianych bohaterów,
co najmocniej odbiło się na Carol i Darylu. Ten drugi może w nieco mniejszym
stopniu, ponieważ w minionym sezonie było go po prostu mało. Za to
obserwowanie, jak Carol z odcinka na odcinek cofa się do postaci, którą była w
okolicach 1-2 sezonu, po prostu bolało. Sądzę, że nie tylko mnie to
przeszkadzało, ponieważ obserwowałem pojawiającą się w wielu miejscach falę
nienawiści skierowaną wobec osoby, która była temu najbardziej winna – chodzi o
Morgana. Przywrócenie postaci tej do ”The Walking Dead” może nie było
złym pomysłem, ale za to na pewno przeprowadzono to w najgorszy możliwy sposób.
Lennie James nie tylko nie ma co grać, to jeszcze motywy i postępowania jego
postaci są tak niebywale idiotyczne, że głowa mała. W efekcie chyba każde jego
pojawienie się na ekranie doprowadza minimum do przewracania oczami, a z czasem
i do ziewania.
Sezon ten miał za zadanie przygotować widzów na nadejście
ogłoszonego już jakiś czas temu, mniej więcej w okolicach przerwy świątecznej,
Negana. Stąd też pierwszą połowę serii skupia się jeszcze na poznanych jeszcze
w poprzedniej odsłonie ”The Walking Dead” Wilkach i, ku mojemu
zdumieniu, od dziewiątego epizodu nie tylko o nich zapominamy, a nawet... nie
dowiadujemy się kim byli. To oczywiście spory minus, ale jednocześnie warto
podkreślić, że wprowadzenie Zbawców przeprowadzone zostało bardzo poprawnie i
czuć bijące od nich zagrożenie. Plan, jaki wprowadzali w życie w niedawnym
finale nie był może najwyższych lotów, ale udało się fajnie pokazać różnice
między łowcami a zwierzyną. Wszystko to prowadziło do debiutu Negana, a ten zaś
oceniam całkiem dobrze. Jeffrey Dean Morgan co prawda pojawił się może na mniej
więcej 5-8 minut, ale wydaje się, że jeśli nikt nie będzie go za mocno
ograniczać, to będzie dobrym odtwórcą tej roli. Wszak jest to aktor z pewnym
dorobkiem i kojarzony z kilku całkiem niezłych ról. Tyle tylko że to samo można
było powiedzieć o Davidzie Morrisey’u, a jego Gubernator był co najwyżej
momentami zbliżony do swojego komiksowego pierwowzoru.
No i
cliffhanger. Ten
wredny, chamski cliffhanger. Naprawdę bardzo mocno liczyłem na to, że ostatni
odcinek tej serii zakończy się mniej więcej tak, jak setny numer komiksowego
wcielenia ”The Walking Dead”. Tak się niestety nie stało. Negan się pojawił,
kogoś zabił, ale kogo? Tego się dowiemy dopiero w październiku, a do tego czasu
możemy tylko się domyślać. Kandydatów jest wielu.
Pytanie tylko, czy po takim sezonie będziecie chcieli wrócić
do oglądania tego serialu? Ja sam już nie jestem przekonany.
3/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz