wtorek, 5 kwietnia 2016

Nie tylko komiks #28

Ta odsłona ”Nie tylko komiks” jest zdaje się piątą z rzędu, która zajmuje się kolejnym tworem z trupiego imperium Roberta Kirkmana. Daję Wam swoje słowo, że następnym razem sięgnę po coś innego, a dziś tymczasem opiszę swoje wrażenia z zakończonego kilkadziesiąt godzin temu, szóstego sezonu serialowego wcielenia ”The Walking Dead”. W tekście znajdą się spoilery, raczej mniejsze niż większe, niemniej i tak przed nimi przestrzegam.

Zacznę może od małej przypominajki, ponieważ wspomnieć muszę o tym, że poprzedni sezon tej produkcji oceniłem bardzo wysoko. Zawiesiło to dla mnie poprzeczkę dość wysoko i kolejne odcinki szóstej serii konsekwentnie nie tylko nie potrafiły jej przeskoczyć, ale czasem wręcz nawet nie próbowały. Trudno nie odnieść wrażenia, że twórcy poszczególnych odcinków nie tylko jechali po najmniejszej linii oporu, ale wręcz olewali siebie wzajemnie. Widać to szczególnie po dwóch niebywale chamskich cliffhangerach z pierwszej połowy sezonu, które... potem były w paru miejscach ignorowane, przez co zostawiały widza z wieloma znakami zapytania, ale raczej nie takimi, jakich by twórcy chcieli. Jeśli macie czas i chęci, obejrzyjcie sobie ostatnią scenę ósmego epizodu, a zaraz po nim początek dziewiątego, a pewnie zrozumiecie lepiej, co mam na myśli.

Zasygnalizowałem to już przy opiniowaniu poprzedniego sezonu: twórcy najwyraźniej uparli się, by ekipę Ricka nierzadko pokazywać jako tych złych, chociaż jednocześnie możliwych do zrozumienia. Tak było w wątku o Terminus, gdy dość brutalnie i bezwzględnie rozprawili się z mieszkającymi tam ludźmi. O ile jednak tamto można było jeszcze jakoś zrozumieć, w tym sezonie pojawiały się już wątki pokazane w sposób taki, że nie można mówić tu o jakimkolwiek usprawiedliwieniu. Jeden z najlepszych i zdecydowanie najmocniejszych epizodów szóstej serii ”The Walking Dead” to, nie zawaham się użyć tego słowa, najazd na bazę osób, które stanowią potencjalne zagrożenie dla Alexandrii. Był to naprawdę jeden z dwóch czy trzech odcinków, które sprawiły, że oglądałem kolejne sceny wiercąc się na krześle z emocji. Jednocześnie to właśnie tam pierwszy raz pokazano tak mocno, wyraźnie i niejednoznacznie, że tymi złymi są główni bohaterowie. Kto by pomyślał, że przyjdzie nam doczekać momentu, w którym współczuć będziemy ludziom Negana, a nie Rickowi czy jego towarzyszom.
Jak w każdym sezonie, także i tym razem przyszło nam powitać kilkoro nowych bohaterów, jak i pożegnać tych już znanych. Jednakże pierwszy raz w historii tej produkcji, przez cały sezon nie zginął nikt z pierwszego planu (to znaczy nie na naszych oczach, o tym trochę później), a pożegnać nam przyszło kilka postaci z drugiego planu, do których być może nawet nie zdążyliśmy się jako widzowie przywiązać. Co więcej, jeden z owych zgonów został przez twórców nie tyle zignorowany, co ostatecznie sprowadzony jakby do mało istotnego wydarzenia w tle. To nie mogło przypaść mi do gustu. Co więcej, pół żartem pół serio, można zaryzykować stwierdzenie, że w tym sezonie czarnoskórzy aktorzy zostali oszczędzeni, lecz dla równowagi, ciemne chmury zebrały się nad większością pań.

Ogólnie dostrzec można było, że twórcy ”The Walking Dead” za punkt honoru postawili sobie cofnąć w rozwoju większość lubianych bohaterów, co najmocniej odbiło się na Carol i Darylu. Ten drugi może w nieco mniejszym stopniu, ponieważ w minionym sezonie było go po prostu mało. Za to obserwowanie, jak Carol z odcinka na odcinek cofa się do postaci, którą była w okolicach 1-2 sezonu, po prostu bolało. Sądzę, że nie tylko mnie to przeszkadzało, ponieważ obserwowałem pojawiającą się w wielu miejscach falę nienawiści skierowaną wobec osoby, która była temu najbardziej winna – chodzi o Morgana. Przywrócenie postaci tej do ”The Walking Dead” może nie było złym pomysłem, ale za to na pewno przeprowadzono to w najgorszy możliwy sposób. Lennie James nie tylko nie ma co grać, to jeszcze motywy i postępowania jego postaci są tak niebywale idiotyczne, że głowa mała. W efekcie chyba każde jego pojawienie się na ekranie doprowadza minimum do przewracania oczami, a z czasem i do ziewania.

Sezon ten miał za zadanie przygotować widzów na nadejście ogłoszonego już jakiś czas temu, mniej więcej w okolicach przerwy świątecznej, Negana. Stąd też pierwszą połowę serii skupia się jeszcze na poznanych jeszcze w poprzedniej odsłonie ”The Walking Dead” Wilkach i, ku mojemu zdumieniu, od dziewiątego epizodu nie tylko o nich zapominamy, a nawet... nie dowiadujemy się kim byli. To oczywiście spory minus, ale jednocześnie warto podkreślić, że wprowadzenie Zbawców przeprowadzone zostało bardzo poprawnie i czuć bijące od nich zagrożenie. Plan, jaki wprowadzali w życie w niedawnym finale nie był może najwyższych lotów, ale udało się fajnie pokazać różnice między łowcami a zwierzyną. Wszystko to prowadziło do debiutu Negana, a ten zaś oceniam całkiem dobrze. Jeffrey Dean Morgan co prawda pojawił się może na mniej więcej 5-8 minut, ale wydaje się, że jeśli nikt nie będzie go za mocno ograniczać, to będzie dobrym odtwórcą tej roli. Wszak jest to aktor z pewnym dorobkiem i kojarzony z kilku całkiem niezłych ról. Tyle tylko że to samo można było powiedzieć o Davidzie Morrisey’u, a jego Gubernator był co najwyżej momentami zbliżony do swojego komiksowego pierwowzoru.

No i cliffhanger. Ten wredny, chamski cliffhanger. Naprawdę bardzo mocno liczyłem na to, że ostatni odcinek tej serii zakończy się mniej więcej tak, jak setny numer komiksowego wcielenia ”The Walking Dead”. Tak się niestety nie stało. Negan się pojawił, kogoś zabił, ale kogo? Tego się dowiemy dopiero w październiku, a do tego czasu możemy tylko się domyślać. Kandydatów jest wielu.

Pytanie tylko, czy po takim sezonie będziecie chcieli wrócić do oglądania tego serialu? Ja sam już nie jestem przekonany.

3/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz