Whilce Portacio
spokojnie mógłby wydać kiedyś swoją autobiografię i byłaby to równie ciekawa
lektura co dramatyczna. Życie tego twórcy to istna huśtawka. Najpierw zdobył
ogromną popularność pracując dla Marvela, gdzie jego styl rysunków bardzo
szybko wrył się w pamięć całej rzeczy czytelników, następnie wraz z innymi
autorami odszedł z Domu Pomysłów, by założyć wydawnictwo Image. Plany były
ogromne, na czele z założeniem własnego studia, lecz pewne tragiczne wydarzenie
sprawiło, iż wszystko wzięło w łeb. Między 1992 i 1994 Portacio skupiał się na
swojej rodzinie, o czym pisałem swego czasu przy okazji podsumowania pierwszego
numeru ”Wetworks”. Gdy rozkręcił ten projekt, na moment wrócił do
Marvela, by wreszcie zaproponować czytelnikom kolejnego bohatera, którego
wymyślił. I tak właśnie powstało The Darkn…tfu, wróć! Tak powstało ”Stone”
:)
Na początku
istnienia wydawnictwa Image praktycznie każdy twórca, który miał siłę, chęci i
środki, mógł powiedzieć, że ma swoje studio w strukturach Image. Portacio był szykowany
na jedną z tych osób, które utworzą molochy podobne do WildStormu czy Extreme
Studios, lecz jak wiemy, tak w końcu się nie stało. Jednakże pomysł w końcu
doczekał się pewnego rodzaju realizacji, ponieważ po odświeżeniu postaci Iron
Mana dla Marvela, Portacio oraz Brian Haberlin założyli w Image twór o nazwie
Avalon Studios. Pierwszym jego tytułem była miniseria ”Stone: The Awakening”,
która liczyła cztery numery i spotkała się z na tyle dużą przychylnością
czytelników, by doczekać się kontynuacji. Jeśli jednak zdarza się taka
sytuacja, że twórcy wspomnianej miniseria potrafią cztery numery wydać w dziesięć
miesięcy, można mieć dość spore obawy co do tego, jak im pójdzie z zapowiadanym
ongoingiem. Jego pierwszy numer wpadł mi jakiś czas temu w ręce.
Bardzo często,
gdy piszę kolejne odsłony ”Z archiwum Image”, korzystam także z informacji
zawartych na stronie Comic Vine. Na temat ”Stone” dużo się nie
dowiedziałem, lecz udało mi się potwierdzić najpoważniejszy zarzut wobec
komiksu, którego okładkę widzicie powyżej. Wspomniana miniseria stanowiła
wprowadzenie do świata wykreowanego przez Portacio i Haberlina, a twórcy
uznali, że zapewne w takim razie nikt nowy po ongoing nie sięgnie. W efekcie,
pomimo zwodniczej ”jedynki” na okładce, jest to jeden z najmniej przystępnych
nowemu czytelnikowi komiksów, z jakimi miałem do czynienia. Nie ma tu żadnego
słowa wstępu czy wyjaśnienia poprzednich wydarzeń. Jesteśmy po prostu rzuceni w
historię i jeśli nie miało się okazji przeczytać początkowej miniserii, no to peszek.
Co my tu
zatem mamy? Głównym bohaterem jest niejaki Gerry Alanguilan, który wygląda jak
trzydrzwiowa szafa z koksem, więc szybko orientujemy się, że nadal jesteśmy w ekstremalnych
mrokach lat dziewięćdziesiątych. Ciekawostka, dokładnie tak samo nazywa się
inker komiksu i aż sprawdziłem, czy wygląd też się zgadza. Nie zgadzał się. Niemniej
poznajemy posiadającego magiczne moce Gerry’ego w momencie, gdy w pobliskim
barze dowiaduje się, że zginął. Znaczy się jego odpowiednik z tego świata,
dzięki czemu zaczynamy kojarzyć, że ten egzemplarz jest z innej rzeczywistości.
Spotyka on Arissę, która jest medium, miewa przebłyski przyszłych wydarzeń
oraz, oczywista sprawa, chodzi po ulicy maksymalnie wydekoltowana. Podczas wspólnej
kawy natrafia on także na dwóch jegomości z innych światów, którzy oferują mu
dołączenie do tajemniczego ”Białego Domu”. Po drodze mamy kilka luźno powiązanych
ze sobą scen, zaś w finale Gerry’ego i dziewczynę atakuje gość, który wyglądem
przypominam skrzyżowanie Violatora z The Darkness. No i tyle.
Moim problemem
z tym komiksem przede wszystkim była wspomniana już nieznajomość poprzednich
wydarzeń. Zeszyt niestety zupełnie nie ułatwia odnalezienia się w tej historii,
a i nawet gdybyśmy otrzymali jakiś wstęp, wcale nie sprawiłoby to, ze ”Stone”
okazałby się znacząco lepszy. Dość powszechna jest bowiem opinia, że dobry
rysownik nie musi być dobrym scenarzystą i to po tym tytule widać. Owszem, niby
za fabułę odpowiada Brian Haberlin, ale po pierwsze nigdy wielki scenarzysta to
nie był, a po drugie i tak wiadomą sprawą jest, że pracował dla Portacio, a nie
z nim. Whilce jest bowiem wymieniony jako pierwszy w spisie twórców i nawet
przez moment nie można zapomnieć o tym, kto tu jest największą gwiazdą. Problemem
jednak jest coś więcej, niż poszatkowana i totalnie nieprzystępna fabuła. O ile
rysunki Portacio bardzo lubiłem w czasach prac przy mutantach Marvela i
akceptowałem jego wygibasy przy ”Wetworks”, to jednak na ”Stone”
już zwyczajnie patrzeć się nie da. Regres, jaki zalicza w tytule tym ten uznany
twórca jest porażający. Miejscami tylko widać przebłyski twego stylu, który
swego czasu bardzo polubiłem. Większość zeszytu to jednak uparte parodiowanie
samego siebie, zaś samego siebie Portacio przechodził masakrując poszczególnym postaciom
twarze, ale nie tylko. Jest tu bowiem scena, w sumie głupio mi o tym pisać, bo
brzmi to idiotycznie, gdzie Portacio co kadr rysował Arissę z inaczej
wyglądającą twarzą (wizualny rozrzut pomiędzy wiekiem 25 lat i 45 lat na trzech
kadrach tej samej strony, szacun) oraz… biustem. Kurde, to naprawdę brzmi
głupio, ale przy tak chamskich zbliżeniach nietrudno zauważyć, że co kadr obwód
oraz kształt klatki piersiowej kobiety latał swobodnie w górę i w dół, w
zależności od tego, jak artyście było akurat wygodniej narysować. Zresztą jest
tego więcej, na tej samej stronie Gerry wygląda tak, jakby miał przód twarzy na
policzku, zaś tu i ówdzie wielkości jego podbródka pozazdrościć by mógł mu sam
Sędzia Dredd. Koszmar, po prostu koszmar. Na plus tylko design przeciwnika
głównego bohatera, który co prawda mocno kojarzy się z dwoma innymi postaciami
z Image, ale jednak jest odpowiednio creepy i pasuje do klimatu, który
próbowali stworzyć tu twórcy.
"Stone”
zawiera fajny dodatek w postaci czarno-białej zajawki kolejnego numeru. Graficznie
to chyba najlepsza rzecz, jaką oferuje ten komiks.
Sam zeszyt,
jak już wspomniałem, był początkiem ongoingu. Twórcom pary zabrakło jednak
bardzo szybko, ponieważ po czwartym zeszycie, który notabene ukazał się z
półrocznym poślizgiem, ogłoszono skasowanie komiksu i tym samym Avalon Studios po
cichu i bez większych sukcesów zeszło ze sceny komiksowej, a Portacio na kilka
kolejnych zniknął ze sceny komiksowej. Niedługo po skasowaniu ”Stone”
zapadł na śpiączkę cukrzycową, zaś potem przez sześć długich lat walczył z jej
efektami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz