poniedziałek, 17 lipca 2017

Z archiwum Image #43

Whilce Portacio spokojnie mógłby wydać kiedyś swoją autobiografię i byłaby to równie ciekawa lektura co dramatyczna. Życie tego twórcy to istna huśtawka. Najpierw zdobył ogromną popularność pracując dla Marvela, gdzie jego styl rysunków bardzo szybko wrył się w pamięć całej rzeczy czytelników, następnie wraz z innymi autorami odszedł z Domu Pomysłów, by założyć wydawnictwo Image. Plany były ogromne, na czele z założeniem własnego studia, lecz pewne tragiczne wydarzenie sprawiło, iż wszystko wzięło w łeb. Między 1992 i 1994 Portacio skupiał się na swojej rodzinie, o czym pisałem swego czasu przy okazji podsumowania pierwszego numeru ”Wetworks”. Gdy rozkręcił ten projekt, na moment wrócił do Marvela, by wreszcie zaproponować czytelnikom kolejnego bohatera, którego wymyślił. I tak właśnie powstało The Darkn…tfu, wróć! Tak powstało ”Stone” :)

Na początku istnienia wydawnictwa Image praktycznie każdy twórca, który miał siłę, chęci i środki, mógł powiedzieć, że ma swoje studio w strukturach Image. Portacio był szykowany na jedną z tych osób, które utworzą molochy podobne do WildStormu czy Extreme Studios, lecz jak wiemy, tak w końcu się nie stało. Jednakże pomysł w końcu doczekał się pewnego rodzaju realizacji, ponieważ po odświeżeniu postaci Iron Mana dla Marvela, Portacio oraz Brian Haberlin założyli w Image twór o nazwie Avalon Studios. Pierwszym jego tytułem była miniseria ”Stone: The Awakening”, która liczyła cztery numery i spotkała się z na tyle dużą przychylnością czytelników, by doczekać się kontynuacji. Jeśli jednak zdarza się taka sytuacja, że twórcy wspomnianej miniseria potrafią cztery numery wydać w dziesięć miesięcy, można mieć dość spore obawy co do tego, jak im pójdzie z zapowiadanym ongoingiem. Jego pierwszy numer wpadł mi jakiś czas temu w ręce.

Bardzo często, gdy piszę kolejne odsłony ”Z archiwum Image”, korzystam także z informacji zawartych na stronie Comic Vine. Na temat ”Stone” dużo się nie dowiedziałem, lecz udało mi się potwierdzić najpoważniejszy zarzut wobec komiksu, którego okładkę widzicie powyżej. Wspomniana miniseria stanowiła wprowadzenie do świata wykreowanego przez Portacio i Haberlina, a twórcy uznali, że zapewne w takim razie nikt nowy po ongoing nie sięgnie. W efekcie, pomimo zwodniczej ”jedynki” na okładce, jest to jeden z najmniej przystępnych nowemu czytelnikowi komiksów, z jakimi miałem do czynienia. Nie ma tu żadnego słowa wstępu czy wyjaśnienia poprzednich wydarzeń. Jesteśmy po prostu rzuceni w historię i jeśli nie miało się okazji przeczytać początkowej miniserii, no to peszek. 
Co my tu zatem mamy? Głównym bohaterem jest niejaki Gerry Alanguilan, który wygląda jak trzydrzwiowa szafa z koksem, więc szybko orientujemy się, że nadal jesteśmy w ekstremalnych mrokach lat dziewięćdziesiątych. Ciekawostka, dokładnie tak samo nazywa się inker komiksu i aż sprawdziłem, czy wygląd też się zgadza. Nie zgadzał się. Niemniej poznajemy posiadającego magiczne moce Gerry’ego w momencie, gdy w pobliskim barze dowiaduje się, że zginął. Znaczy się jego odpowiednik z tego świata, dzięki czemu zaczynamy kojarzyć, że ten egzemplarz jest z innej rzeczywistości. Spotyka on Arissę, która jest medium, miewa przebłyski przyszłych wydarzeń oraz, oczywista sprawa, chodzi po ulicy maksymalnie wydekoltowana. Podczas wspólnej kawy natrafia on także na dwóch jegomości z innych światów, którzy oferują mu dołączenie do tajemniczego ”Białego Domu”. Po drodze mamy kilka luźno powiązanych ze sobą scen, zaś w finale Gerry’ego i dziewczynę atakuje gość, który wyglądem przypominam skrzyżowanie Violatora z The Darkness. No i tyle.

Moim problemem z tym komiksem przede wszystkim była wspomniana już nieznajomość poprzednich wydarzeń. Zeszyt niestety zupełnie nie ułatwia odnalezienia się w tej historii, a i nawet gdybyśmy otrzymali jakiś wstęp, wcale nie sprawiłoby to, ze ”Stone” okazałby się znacząco lepszy. Dość powszechna jest bowiem opinia, że dobry rysownik nie musi być dobrym scenarzystą i to po tym tytule widać. Owszem, niby za fabułę odpowiada Brian Haberlin, ale po pierwsze nigdy wielki scenarzysta to nie był, a po drugie i tak wiadomą sprawą jest, że pracował dla Portacio, a nie z nim. Whilce jest bowiem wymieniony jako pierwszy w spisie twórców i nawet przez moment nie można zapomnieć o tym, kto tu jest największą gwiazdą. Problemem jednak jest coś więcej, niż poszatkowana i totalnie nieprzystępna fabuła. O ile rysunki Portacio bardzo lubiłem w czasach prac przy mutantach Marvela i akceptowałem jego wygibasy przy ”Wetworks”, to jednak na ”Stone” już zwyczajnie patrzeć się nie da. Regres, jaki zalicza w tytule tym ten uznany twórca jest porażający. Miejscami tylko widać przebłyski twego stylu, który swego czasu bardzo polubiłem. Większość zeszytu to jednak uparte parodiowanie samego siebie, zaś samego siebie Portacio przechodził masakrując poszczególnym postaciom twarze, ale nie tylko. Jest tu bowiem scena, w sumie głupio mi o tym pisać, bo brzmi to idiotycznie, gdzie Portacio co kadr rysował Arissę z inaczej wyglądającą twarzą (wizualny rozrzut pomiędzy wiekiem 25 lat i 45 lat na trzech kadrach tej samej strony, szacun) oraz… biustem. Kurde, to naprawdę brzmi głupio, ale przy tak chamskich zbliżeniach nietrudno zauważyć, że co kadr obwód oraz kształt klatki piersiowej kobiety latał swobodnie w górę i w dół, w zależności od tego, jak artyście było akurat wygodniej narysować. Zresztą jest tego więcej, na tej samej stronie Gerry wygląda tak, jakby miał przód twarzy na policzku, zaś tu i ówdzie wielkości jego podbródka pozazdrościć by mógł mu sam Sędzia Dredd. Koszmar, po prostu koszmar. Na plus tylko design przeciwnika głównego bohatera, który co prawda mocno kojarzy się z dwoma innymi postaciami z Image, ale jednak jest odpowiednio creepy i pasuje do klimatu, który próbowali stworzyć tu twórcy. 
"Stone” zawiera fajny dodatek w postaci czarno-białej zajawki kolejnego numeru. Graficznie to chyba najlepsza rzecz, jaką oferuje ten komiks.

Sam zeszyt, jak już wspomniałem, był początkiem ongoingu. Twórcom pary zabrakło jednak bardzo szybko, ponieważ po czwartym zeszycie, który notabene ukazał się z półrocznym poślizgiem, ogłoszono skasowanie komiksu i tym samym Avalon Studios po cichu i bez większych sukcesów zeszło ze sceny komiksowej, a Portacio na kilka kolejnych zniknął ze sceny komiksowej. Niedługo po skasowaniu ”Stone” zapadł na śpiączkę cukrzycową, zaś potem przez sześć długich lat walczył z jej efektami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz