sobota, 15 lipca 2017

Motor Crush vol. 1 (Brenden Fletcher/Cameron Stewart/Babs Tarr)

UWAGA: Powyżej widzicie okładkę wydania zbiorczego, które ukazało się 14 czerwca 2017 roku. Recenzja powstała jednak w oparciu o wydanie zeszytowe. 

Na początek coś o DC Comics. Seria ”Batgirl” w czasach New52 była solą w oku wielu czytelników. Ci najpierw nie mogli wybaczyć wydawnictwu przywrócenia do tej roli Barbary Gordon, przez co masa niesłusznej krytyki spadała na głowę bogu ducha winnej Gail Simone, potem zaś krytykowano pomysł bardzo mocnego rozluźnienia atmosfery w serii, które nastąpiło wraz z przybyciem mało znanego wówczas tria Fletcher/Stewart/Tarr. I chociaż ja także uważam, że tak szybka i radykalna zmiana klimatu serii była pomysłem chybionym, tak jednak nie potrafię nie docenić świeżości, jaką twórcy ci wnieśli do ”Batgirl”. Niestety, czasami wyłazi ze mnie to ”radykalne fanostwo”, przynajmniej w pewnym sensie. Oglądanie tego, jak Barbarę Gordon przerobiono z bohaterki mającej bagaż ciężkich doświadczeń na radosną singielkę z wielkiego Gotham mnie przerósł i szybko odpuściłem ten tytuł. Gdy jednak Image Comics ogłosiło, że trio odpowiedzialne za ten komiks stworzy autorskie ”Motor Crush”, decyzja była szybka. Chyba nawet zbyt szybka. Ale przynajmniej idealnie wpasowała się w klimat komiksu :)
  
Na jego łamach śledzimy losy Domino Swift. Dziewczyna za dnia jest uczestniczką prestiżowych zawodów motorowych. Chociaż nie jest uważana za faworytkę, sam udział gwarantuje jej zainteresowanie medialne i obowiązki, z których bardzo niechętnie się wywiązuje. Nikt nie wie, że gdy kamery są już wyłączone, Domino bierze udział w nielegalnych i brutalnych nocnych wyścigach. Tu wygrać można tajemniczy ”narkotyk dla maszyn” o nazwie Crush. Z czasem wszystko zaczyna wymykać się spod kontroli, a Domino w swoje kłopoty wplątuje także osoby jej najbliższe. Co więcej, na jaw zaczynają wychodzić pewne szczegóły związane z jej przeszłością, których dotąd dziewczyna zupełnie nie była świadoma.

To, że zdecydowałem się kupować tę serię w zeszytach, to w 90% zasługa Babs Tarr, której rysunki niesamowicie przypadły mi do gustu w ”Batgirl” i tutaj również jestem bardzo zadowolony z warstwy graficznej. Artystka zapowiadała przed startem serii, że otrzymała od swoich kolegów znacznie więcej swobody na własne szaleństwa, a ponieważ wykreowany przez całe trio świat jest całkiem barwny, bardzo ładnie widać to, że Tarr świetnie się bawiła przy rysowaniu kolejnych plansz. Design postaci, który wyraźnie ociera się o kreskówkowość, na pierwszy rzut oka trochę nie przystaje do tematyki ”Motor Crush”, ale szybko można się do niego przyzwyczaić i uważać za całkowicie naturalny. Jest tutaj także sporo efektów photoshopowych, takich jak okienka wiadomości tekstowych czy streamingów Internetowych, lecz elementy te nie narzucają się czytelnikowi i nie odciągają uwagi od kluczowych wydarzeń na planszy. Jak przystało na komiks o tematyce wyścigowej, Tarr stanęła przed trudnym zadaniem pokazania dużej dynamiki oraz ogromnych prędkości. Nigdy do końca nie byłem zadowolony z tego, jak wielu rysowników radziło sobie z tym zagadnieniem i tym razem także do końca usatysfakcjonowany nie jestem. Mimo to, uważam warstwę graficzną za tę zdecydowanie lepszą część ”Motor Crush”,.

Fabularnie jest po prostu tak sobie. Absolutnie nie jestem w stanie nazwać recenzowany dziś komiks mianem słabego. Co to, to nie. Moje wrażenia związane z pierwszym story-arciem w tym tytule krążą raczej koło powiedzenia ”gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść”. Fletcher, Stewart i Tarr zgodnie przyznają, że każde z nich ma swój wkład w scenariusz i być może z tym związane jest moje wrażenie, iż tak wiele chciano od razu pokazać czytelnikom, iż w efekcie napchano tutaj zdecydowanie zbyt wiele. Jasne, budowanie i rozwijanie świata przedstawionego jest ważne, lecz niezdrowo jest nawrzucać możliwie jak najwięcej do początkowych pięciu numerów. Przez nawał informacji oraz sporą ilość postaci, które na razie przynajmniej niewiele wniosły do pierwszej historii na łamach ”Motor Crush”, cierpi ta najważniejsza strona fabuły. Kilkukrotnie odniosłem wrażenie, że o głównych bohaterach można było powiedzieć coś więcej, przez co ich działania nabierałyby więcej sensu. Główna intryga z kolei nie tylko nie jawi mi się jakoś szczególnie interesująco po lekturze początkowych pięciu numerów, lecz także nieszczególnie mocno jestem ciekaw ciągu dalszego, ponieważ cliffhanger jest bardzo, ale to bardzo słaby. Miałem wręcz wrażenie tego, że twórcy uznali, iż sami zapędzili się w kozi róg i aby z tego wybrnąć, zastosowali jeden z najbardziej oklepanych motywów, by drugi story-arc rozpocząć niejako na świeżo. Tak duży zawód, jak lektura finałowej odsłony pierwszego tomu, spotykała mnie ostatnio niezmiernie rzadko. We wspominanym już niejednokrotnie ”Batgirl”, podział ról przy tworzeniu komiksu był jasno określony i nie czułem podczas lektury takiego chaosu, jak przy ”Motor Crush”.

Zeszytowe wydanie serii zawierało kilka dodatków, lecz niestety nie wiem, czy któreś z nich znajdują się w wydaniu zbiorczym. Przypuszczam, że publikowana co numer, kolejna część wstępu do ”Isola: Island of the Dead” się w nim nie znajduje, lecz być może zdjęcia czy rysunki nadesłane przez fanów już tak. Pierwszy tom ”Motor Crush” ukazał się w promocyjnej cenie dziesięciu dolarów, więc równie dobrze może się okazać, że za wyjątkiem materiału stricte komiksowego, nie ma w nim nic dodatkowego. Dajcie znać, jeśli wiecie coś więcej na ten temat.

Omawiany dziś komiks pozostawił mnie z mocno mieszanymi uczuciami. Z jednej strony świetne rysunki Babs Tarr, z drugiej warstwa scenariuszowa, która przez pięć kolejnych zeszytów nie tylko nie porwała, ale wręcz zniechęciła do dalszego obcowania z ”Motor Crush”. Kredyt zaufania jednak pozostał, ponieważ zamówiłem sobie #6 i mam nadzieję, że będzie to pierwsza oznaka tendencji wzrostowej. Nie chciałbym, aby komiks ten na stałe pozostał w szufladce z napisem ”zmarnowany potencjał”.

"Motor Crush vol. 1" do kupienia w sklepie ATOM Comics

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz