Na dobry początek mały spoiler dotyczący kolejnych dwóch odsłon tej rubryki. Otóż teoretycznie miałem jedynie omawiać w niej pierwsze numery poszczególnych, klasycznych tytułów z Image. Jednakże tytuł, o którym będzie mowa dzisiaj, zasługuje na uczynienie z niego wyjątku. Są w nim bowiem jeszcze dwa numery warte poświęcenia większej ilości miejsca. I właśnie one będą bohaterami 24 i 25 odsłony "Z archiwum Image". O jakim komiksie mowa?
Uniwersum
studia WildStorm oparte było zawsze na drużynach. Nic w tym dziwnego, skoro w
całej historii dziecka Jima Lee pojawiło się tylko dwóch bohaterów, którzy
potrafili utrzymać swój solowy ongoing dłużej niż przez rok i byli to nieco
zapomniany już Backlash oraz wciąż mocno rozpoznawalny Deathblow. Nawet znany i
lubiany Grifter miał pecha i za czasów dwukrotnie doczekał się kasacji po
upływie roku. ”StormWatch” spośród wszystkich drużynówek z WildStormu
było komiksem najmniej popularnym, jednakże z punktu widzenia całości uniwersum
– zdecydowanie najważniejsze.
O ile
szalenie popularne w latach 90-tych ”WildC.A.T.S.”, ”Gen13” czy ”Wetworks”
skupiały się na ekipach niezbyt podporządkowanych buntowników, nasz dzisiejszy
bohater był komiksem od początku opowiadającym o ekipie herosów działających na
zlecenie i za pieniądze ONZ. Było to całkiem fajnym pomysłem, ponieważ chociaż
trochę postanowiono odejść od oklepanego schematu, wedle którego łapę na
wszystkim trzyma USA. Odrobina polityki była więc wpisana w ”StormWatch”
od samego początku i chociaż realizowano to oczywiście po macoszemu, nierzadko
na łamach stron z listami można było wyczytać, że czytelnicy woleliby jeszcze
więcej akcji. Ach, ekstremalne lata 90 w pełnej krasie. Co jednak oferuje
pierwszy numer tej serii?
Na samym
początku niemałe zdziwienie. Jeśli przyjrzycie się okładce komiksu, zauważycie
w lewym, dolnym rogu dwa nazwiska. Wbrew temu, co możecie sobie pomyśleć, ani
jeden z wymienionych panów nie jest twórcą scenariusza do premierowej odsłony ”StormWatch”.
Tę fuchę odwalił sztandarowy duet WildStormu, a więc oczywiście Jim Lee oraz
Brandon Choi, którzy najwyraźniej uznali ten fakt za tak oczywisty, że
postanowiono pominąć to na okładce. Efekt jest taki, że można odnieść wrażenie,
iż rysownik Scott Clark odpowiada za fabułę, zaś inker Trevor Scott – za
rysunki. Dobrze zatem, że sprawę wyjaśniono już na pierwszej stronie po
przewróceniu okładki.
Tu z kolei
rzuca się w oczy kolejna ciekawostka. Jest nią ta ledwie widoczna na powyższym zdjęciu jasna ramka. Jaką spełnia
rolę? Otóż jest wstępem do samego komiksu. Historia rozpoczyna się od
gigantycznej rozpierduchy w wykonaniu członków StormWatch oraz ich
sztandarowych przeciwników – ekipy znanej jako Mercs – na terenie Bośni i
Hercegowiny. Wspomniana ramka tłumaczy czytelnikom krótko czym jest tytułowa
grupa oraz co ja wywiało w owe miejsce. I faktycznie, w samym komiksie trudno
znaleźć jakieś wytłumaczenie owych kwestii. Przedstawienie roli ekipy Jacksona
Kinga można wyciągnąć z kontekstu, cel misji w Sarajewie nie został już
wytłumaczony nigdzie. Ot, taka szara codzienność w wykonaniu Brandona Choia,
który był tym bardziej ”piśmiennym” w duecie twórców większości serii z
uniwersum WildStorm.
O warstwie
fabularnej trzeba wspomnieć więcej, ponieważ trudno znaleźć drugi tak nierówny
komiks. Z jednej strony mamy tu dostrzegalną fabułę, oczywiście niezbyt
oryginalną i porywającą, ale i tak zauważalnie lepszą niż w innych dziełach
tego duetu (może za wyjątkiem wspomnianego już dziś ”Deathblow”). Z
drugiej zaś pojawiają się sceny wywołujące ból głowy. Zdecydowanie wyróżnić
należy tę, w której dowiadujemy się, iż twardziel Jackson King nadal mieszka z
matką, która najwyraźniej nic nie wie o jego działalności. Mężczyzna budzi się
w nocy, ponieważ odwiedza go wyglądająca jak prostytutka z przerośniętymi
barkami Synergy (jego zwierzchniczka w StormWatch) i oddaje pod opiekę
mężczyzny młodszego brata – Malcolma. Dlaczego? Otóż zabił on człowieka i
uznano, że taki rodzaj kary będzie dla niego odpowiedni. Seems legit like hell.
Zawiązanie owej sceny poniżej.
Generalnie
nie miałbym żadnych problemów z wystawienie wcale nie najgorszej oceny
pierwszemu numerowi ”StormWatch”, gdyby nie te ekstremalne rysunki
Scotta Clarka. Oczywiście nie mogę winić go za wszystkie kwiatki, które
pojawiły się w warstwie graficznej komiksu. Wygląd postaci zaprojektował
najpewniej Jim Lee i to on ponosi winę za design Battaliona, który miejscami sprawia wrażenie, jakby jego zbroja
została stworzona z kawałków rozbitego odrzutowca. To i tak nic przy Fujim,
który wygląda jak chodząca kupa mięśni, a żeby nie było wątpliwości iż jest
Japończykiem, jego maska jest zarazem flagą ojczystego kraju. Tymczasem wśród
Mercsów kręci się kolejny już pseudo-Wolverine o którym ostatnio wspominam, tym
razem o imieniu Killgore.
Ogólnie – design biedny, zaś Scott Clark jeszcze
dobija zeszyt, serwując nam istną huśtawkę. Nie mogę powiedzieć, że niektóre
kadry czy całe strony nie wyszły mu dobrze. Jednakże zaraz po jednej dobrej scenie,
następowały dwie narysowane już kiepsko i to one zdominowały całościowe
wrażenie.
Generalnie
premierowy numer ”StormWatch” wcale nie był tak zły, jak można było się
tego spodziewać. Jeśli nie liczyć rysunków Scotta Clarka, można było spokojnie
liczyć na to, że z czasem historia przerodzi się w coś naprawdę fajnego. Czy tak
się stało? Owszem, lecz czytelnicy musieli przeżyć jeszcze sporo naprawdę
daremnych historii. O jednej z nich, będącej dosyć kiepską realizacją całkiem
fajnego i z całą pewnością oryginalnego pomysłu, napisze następnym razem. Ten zeszyt
ocenię ostatecznie na naciągane 3/6.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz