wtorek, 15 grudnia 2015

Z archiwum Image #23

Na dobry początek mały spoiler dotyczący kolejnych dwóch odsłon tej rubryki. Otóż teoretycznie miałem jedynie omawiać w niej pierwsze numery poszczególnych, klasycznych tytułów z Image. Jednakże tytuł, o którym będzie mowa dzisiaj, zasługuje na uczynienie z niego wyjątku. Są w nim bowiem jeszcze dwa numery warte poświęcenia większej ilości miejsca. I właśnie one będą bohaterami 24 i 25 odsłony "Z archiwum Image". O jakim komiksie mowa?
Uniwersum studia WildStorm oparte było zawsze na drużynach. Nic w tym dziwnego, skoro w całej historii dziecka Jima Lee pojawiło się tylko dwóch bohaterów, którzy potrafili utrzymać swój solowy ongoing dłużej niż przez rok i byli to nieco zapomniany już Backlash oraz wciąż mocno rozpoznawalny Deathblow. Nawet znany i lubiany Grifter miał pecha i za czasów dwukrotnie doczekał się kasacji po upływie roku. ”StormWatch” spośród wszystkich drużynówek z WildStormu było komiksem najmniej popularnym, jednakże z punktu widzenia całości uniwersum – zdecydowanie najważniejsze.

O ile szalenie popularne w latach 90-tych ”WildC.A.T.S.”, ”Gen13” czy ”Wetworks” skupiały się na ekipach niezbyt podporządkowanych buntowników, nasz dzisiejszy bohater był komiksem od początku opowiadającym o ekipie herosów działających na zlecenie i za pieniądze ONZ. Było to całkiem fajnym pomysłem, ponieważ chociaż trochę postanowiono odejść od oklepanego schematu, wedle którego łapę na wszystkim trzyma USA. Odrobina polityki była więc wpisana w ”StormWatch” od samego początku i chociaż realizowano to oczywiście po macoszemu, nierzadko na łamach stron z listami można było wyczytać, że czytelnicy woleliby jeszcze więcej akcji. Ach, ekstremalne lata 90 w pełnej krasie. Co jednak oferuje pierwszy numer tej serii?

Na samym początku niemałe zdziwienie. Jeśli przyjrzycie się okładce komiksu, zauważycie w lewym, dolnym rogu dwa nazwiska. Wbrew temu, co możecie sobie pomyśleć, ani jeden z wymienionych panów nie jest twórcą scenariusza do premierowej odsłony ”StormWatch”. Tę fuchę odwalił sztandarowy duet WildStormu, a więc oczywiście Jim Lee oraz Brandon Choi, którzy najwyraźniej uznali ten fakt za tak oczywisty, że postanowiono pominąć to na okładce. Efekt jest taki, że można odnieść wrażenie, iż rysownik Scott Clark odpowiada za fabułę, zaś inker Trevor Scott – za rysunki. Dobrze zatem, że sprawę wyjaśniono już na pierwszej stronie po przewróceniu okładki.
Tu z kolei rzuca się w oczy kolejna ciekawostka. Jest nią ta ledwie widoczna na powyższym zdjęciu jasna ramka. Jaką spełnia rolę? Otóż jest wstępem do samego komiksu. Historia rozpoczyna się od gigantycznej rozpierduchy w wykonaniu członków StormWatch oraz ich sztandarowych przeciwników – ekipy znanej jako Mercs – na terenie Bośni i Hercegowiny. Wspomniana ramka tłumaczy czytelnikom krótko czym jest tytułowa grupa oraz co ja wywiało w owe miejsce. I faktycznie, w samym komiksie trudno znaleźć jakieś wytłumaczenie owych kwestii. Przedstawienie roli ekipy Jacksona Kinga można wyciągnąć z kontekstu, cel misji w Sarajewie nie został już wytłumaczony nigdzie. Ot, taka szara codzienność w wykonaniu Brandona Choia, który był tym bardziej ”piśmiennym” w duecie twórców większości serii z uniwersum WildStorm.

O warstwie fabularnej trzeba wspomnieć więcej, ponieważ trudno znaleźć drugi tak nierówny komiks. Z jednej strony mamy tu dostrzegalną fabułę, oczywiście niezbyt oryginalną i porywającą, ale i tak zauważalnie lepszą niż w innych dziełach tego duetu (może za wyjątkiem wspomnianego już dziś ”Deathblow”). Z drugiej zaś pojawiają się sceny wywołujące ból głowy. Zdecydowanie wyróżnić należy tę, w której dowiadujemy się, iż twardziel Jackson King nadal mieszka z matką, która najwyraźniej nic nie wie o jego działalności. Mężczyzna budzi się w nocy, ponieważ odwiedza go wyglądająca jak prostytutka z przerośniętymi barkami Synergy (jego zwierzchniczka w StormWatch) i oddaje pod opiekę mężczyzny młodszego brata – Malcolma. Dlaczego? Otóż zabił on człowieka i uznano, że taki rodzaj kary będzie dla niego odpowiedni. Seems legit like hell. Zawiązanie owej sceny poniżej.
Generalnie nie miałbym żadnych problemów z wystawienie wcale nie najgorszej oceny pierwszemu numerowi ”StormWatch”, gdyby nie te ekstremalne rysunki Scotta Clarka. Oczywiście nie mogę winić go za wszystkie kwiatki, które pojawiły się w warstwie graficznej komiksu. Wygląd postaci zaprojektował najpewniej Jim Lee i to on ponosi winę za design Battaliona, który  miejscami sprawia wrażenie, jakby jego zbroja została stworzona z kawałków rozbitego odrzutowca. To i tak nic przy Fujim, który wygląda jak chodząca kupa mięśni, a żeby nie było wątpliwości iż jest Japończykiem, jego maska jest zarazem flagą ojczystego kraju. Tymczasem wśród Mercsów kręci się kolejny już pseudo-Wolverine o którym ostatnio wspominam, tym razem o imieniu Killgore.
Ogólnie – design biedny, zaś Scott Clark jeszcze dobija zeszyt, serwując nam istną huśtawkę. Nie mogę powiedzieć, że niektóre kadry czy całe strony nie wyszły mu dobrze. Jednakże zaraz po jednej dobrej scenie, następowały dwie narysowane już kiepsko i to one zdominowały całościowe wrażenie.

Generalnie premierowy numer ”StormWatch” wcale nie był tak zły, jak można było się tego spodziewać. Jeśli nie liczyć rysunków Scotta Clarka, można było spokojnie liczyć na to, że z czasem historia przerodzi się w coś naprawdę fajnego. Czy tak się stało? Owszem, lecz czytelnicy musieli przeżyć jeszcze sporo naprawdę daremnych historii. O jednej z nich, będącej dosyć kiepską realizacją całkiem fajnego i z całą pewnością oryginalnego pomysłu, napisze następnym razem. Ten zeszyt ocenię ostatecznie na naciągane 3/6.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz