Jakiś czas
temu swoją premierę miała kolejna nowa odsłona serii ”Bloodstrike”. Jest
to jedna z wielu marek stworzonych przez Roba Liefelda, która przez ostatnich
kilkanaście już lat została zbrukana tak mocno, że obecnie interesuje już
jedynie garstkę zapaleńców. Swoją drogą tak mało liczną, że trudno oczekiwać,
by najnowsza seria przetrwała na rynku więcej niż 12 numerów, a i to przyjdzie
jej z niemałym wysiłkiem. Dziś przyjrzymy się zeszytowi, który otwierał sagę
Cabbota Stone’a. Jak to zwykle ma miejsce przy omawianiu komiksów sygnowanych
nazwiskiem roba Liefelda, tak i teraz będzie zarówno śmiesznie jak i strasznie.
Na początek
mała lekcja historii. Otóż na tegorocznym Pyrkonie udało mi się wepchać na
prelekcję Joachima Tumanowicza poświęconej nietypowym wariantom okładkowym
komiksów z lat 90-tych. Tam wspomniany został także i ten komiks. Co jest w nim
tak niecodziennego? Otóż zwróćcie uwagę na rysunek na coverze. Jak
dostrzegacie, widzimy na nim coś, co wydaje się być zdjęciem pokrytym plamami
krwi. I właśnie o te czerwone ślady chodzi. Rob Liefeld i ekipa studia Extreme
uznała, że będzie znacznie bardziej ekstremalnie, jeśli na okładkę naniosą
specjalna substancję, która ową krew będzie udawać. Zamierzenie było proste:
czytelnik dotykając okładki miał czuć pod palcami wybrzuszenia, udające krwawe
ślady. Jak wiele rzeczy w karierze Roba Liefelda, tak i to musiało po prostu
pójść nie tak. Już kilka miesięcy po ukazaniu się komiksu, czytelnicy zaczęli
skarżyć się na... niemiły zapach. Szybko okazało się, że użyta do stworzenia
krwawych śladów substancja wydziela niezbyt miły dla nosa odór w momencie, gdy
zaczęła się utleniać. Cała masa zeszytów wylądowała więc na śmietniku, część
powędrowała do miejsca, gdzie go nie czuć. Lecz chociaż odór udało się z czasem
zlikwidować, można przewrotnie napisać, że smród pozostał.
Mój
egzemplarz już dawno przestał atakować nosy, więc spokojnie można zajrzeć do
środka. Tu praktycznie od razu rzucają się w oczy rysunki Roba Liefelda...
zaraz, zaraz, to nie on. Tak jak niegdyś wspominałem Wam o Maracie Michaelsie,
tak teraz wypadałoby napisać, że nie tylko on miał te wątpliwą przyjemność
podrabiania stylu ”mistrza”. Szybki rzut oka na listę twórców i okazuje się, że
rysownikiem pierwszego numeru ”Bloodstrike” jest Dan Fraga i godnie
wywiązał się z postawionego przed nim zadania, polegającego na jak
najwierniejszym rysowaniu w stylu Liefelda. Mamy tu więc do czynienia z
prawdziwie fascynującym pokazem partactwa i kopiowania, które zdecydowanie
przerosło oryginał. Fraga stara się jak
może i faktycznie udało mu się stworzyć kilka rysunkowych koszmarów, lecz
jednocześnie widać u niego własny styl, a momentami wręcz dość łatwo
dostrzegalne inspiracje takimi artystami jak Todd McFarlane czy Jim Lee. Wydaje
się nie bez znaczenia fakt, że wszyscy oni zakładali wydawnictwo Image,
niemniej zupełnie czymś innym jest całkiem przekonujące kopiowanie Liefelda, a
czym innym wymienionych dwóch panów. Aha, w komiksie jest pełno widocznych i
dobrze narysowanych stóp. Fraga > Liefeld po raz kolejny, lecz jak pokazuje doskonale poniższe zdjęcie, mimo wszystko w zeszycie więcej jest jednak kadrów złych niż dobrych.
Warstwa fabularna
to jednak już popisy Roba Liefelda, wspomaganego momentami przez Erica
Stephensona (przerobił scenariusz oraz pracował jako edytor). Możemy więc
oczekiwać całej masy naprawdę absurdalnych rozwiązań fabularnych ukrywanych pod
otoczką fabuły. Tej tak naprawdę za wiele tu nie ma, widzimy bowiem ekipę głównych
bohaterów na misji. Z czasem okazuje się, że jest to drużyna rządowa,
składająca się z niezbyt prawych i sprawiedliwych osobników, którzy w jakiś
sposób zostali zmuszeni do współpracy i wykonywania brudnej roboty. I to w
sumie tyle, więcej o samym programie i znaczeniu tytułu (nie, to nie jest
pseudonim Cabbota Stone’a) dowiecie się z kolejnych numerów. O ile oczywiście
po nie sięgniecie.
Tu zapewne
Was zaskoczę, ale czytając pierwszy numer ”Bloodstrike” na potrzeby
dzisiejszego tekstu, upewniłem się, że moje wcześniejsze odczucia nie wzięły się
znikąd. Oczywiście, pod względem fabularnym ten komiks jest zły, absolutnie
zły. Ale jednocześnie zły w taki zabawny sposób. Liefeld postanowił z każda
kolejna stroną przebijać sam siebie i w efekcie otrzymujemy taki zbiór prawdziwie,
chociaż pewnie niezamierzenie, absurdalnych scen, że aż trudno się oderwać od
lektury. I w sumie nie wiem co mógłbym wyróżnić jako pierwsze. W ”Bloodstrike
#1” widzimy najpierw jak bohaterowie wspinają się na górę bez żadnych lin,
by później z niej teleportować się do bazy wroga, bo tak. Za chwilę widzimy w
pełnej krasie Deadlocka – wizualnie będącego bezceremonialną podróbką Wolverine’a,
następnie jesteśmy świadkami spektakularnego wejścia do akcji
człowieka-szoguna-armatę (ilustracja poniżej), pojedynek na kije świetlne oraz
głównego złego, który stoi na nogach nawet będąc martwym, ponieważ tak działa
moc kobiety o pseudonimie Tag, której to maską (swoja drogą Cabbota też) są
naklejki na oczach. Wszystko to sprawia, że przeglądanie kolejnych stron tego
zeszytu sprawiało mi jakąś perwersyjna przyjemność i raz za razem wybuchałem śmiechem,
lecz nie jestem do końca przekonany, że także i Wam udzieli się ten klimat.
Kolejną ciekawostką
z całą pewnością jest fakt, że pierwszy numer serii ”Bloodstrike” kończy
się zapowiedzią ciągu dalszego przedstawianej historii w innym debiutującym wówczas
tytule, jakim było ”Brigade”. Niedawno zapowiadane przez Liefelda mocne powiązanie
obu serii nie jest więc niczym nowym ani szczególnie oryginalnym.
Zeszyt kończy
się reklamą miniserii ”Trencher” Keitha Giffena – komiksu o którym
zdecydowanie chciałbym Wam kiedyś więcej opowiedzieć. Samo ”Bloodstrike #1”
to jednak komiks słaby, chociaż momentami rozbrajająco, lecz w niezamierzony
sposób, zabawny. Chyba tylko za to dam mu ocenę w wysokości 3-/6
jeden z moich pierwszych komiksów z Image. Mając lat naście (czyli bardzo dawno temu) myślałem, że jest to najfajniejszy komiks na świecie, no i ta okładka :)
OdpowiedzUsuń