Recenzowanie przeze mnie komiksowego serialu pod tytułem ”Żywe Trupy” dotarło już do szesnastego tomu. Pierwszy raz zdarzyło mi się jednak długo zastanawiać się nad tym, czy jest sens męczyć dalej się nad serią, która już przy okazji swojej poprzedniej odsłony zaliczyła solidny upadek, a tym razem okazało się, że zasada sinusoidy którą jakiś czas temu Wam przedstawiłem, tym razem nie ma żadnego zastosowania. Niestety, drugi raz z rzędu otrzymaliśmy wyjątkowo słabą historię. Ale po kolei.
Sytuacja we
wspólnocie zarządzanej przez Ricka daleka jest od ideału. Zdobycie sporych
zapasów jedzenia graniczy z cudem, a wypuszczanie się daleko poza mury osiedla
jest za każdym razem ogromnym niebezpieczeństwem. Wkrótce jednak oficer Grimes
napotka na swojej drodze kogoś, kto zmusi go i jego przyjaciół do dalszej
podróży. W komiksie zadebiutuje bowiem Jesus, mieszkaniec innego osiedla. Ale
zaraz, zaraz, to istnieją jeszcze jakieś ludzkie skupiska? Przygotujcie się na
znaczne poszerzenie świata znanego z kolejnych domów ”Żywych Trupów”.
Od kiedy
tylko w komiksie Roberta Kirkmana pojawiła się idea osiedla zamieszkałego przez
ocalałych ludzi, pojawiło się dość oczywiste pytanie o istnienie innych tego
typu miejsc. Scenarzysta dopiero teraz udziela nam twierdzącej odpowiedzi, lecz
niestety przy tym tworzy jedną z najsłabszych historii, jaką dotychczas
mieliśmy okazję przeczytać na łamach pisanej przez niego serii. Bardziej lub
mniej świadomie, Kirkman tak postanowił rozszerzyć przedstawiony przez siebie
świat, że czytelnicy mają prawo zastanawiać się nad tym, czy aby na pewno był
on w pełni świadom tego co robi. Sytuacji nie poprawia próba rozwijania
postaci, tym razem wyjątkowo groteskowa.
Zacznę od
pierwszej z wymienionych rzeczy. Z lektury tego tomu ”Żywych Trupów”
wynika kilka gryzących się z sobą informacji. Przede wszystkim dowiadujemy się,
że osiedle dowodzone przez Ricka dzieli od wspólnoty do której należy Jesus
mniej więcej 20 mil. W przeliczeniu na kilometry, wychodzi niecałe 32. Jak mam
więc uwierzyć w to, że jest to dopiero pierwsze spotkanie przedstawicieli obu
tych miejsc, skoro ”Większy świat” otwiera scena kilkudniowego
poszukiwania zapasów przez ekipę słuchającą rozkazów Ricka? Czy naprawdę przez
cały okres pobytu Ricka i jego towarzyszy we wspólnocie nie przeczesano terenu
tak pozornie nieodległego od miejsca ich zamieszkania? Sytuacja robi się
jeszcze bardziej groteskowa, gdy Jesus oznajmia wszystkim, że wzgórze na którym
znajduje się jego miejsce zamieszkania utrzymuje kontakty z wieloma innymi
miejscami, a wszyscy mają wspólnego wroga. W tym momencie bardzo mocno zacząłem
się zastanawiać nad tym, czy Rick i jego ludzie przypadkiem nie mieszkają w
jakimś innym wymiarze? Bo w to, że przez cały ten czas nie natrafili na nikogo
z którejkolwiek spośród innych wspólnot jest dla mnie tak niewiarygodne, jak
tylko jest to możliwe.
Opisany
właśnie aspekt fabuły jest zwyczajnie niemożliwy do przyjęcia w takiej formie,
w jakiej został przedstawiony. Ale to nie wszystko. Tak jak każdy z poprzednich,
tak i ten tom cyklu ”Żywe Trupy” w mniejszym lub większym stopniu stara
się rozwijać charaktery poszczególnych bohaterów. Tym razem swoje pięć minut
otrzymali obecni od samego początku w serii Andrea oraz Carl. I w obydwóch
przypadkach wykonanie okazało się zwyczajnie kiepskie. Zacznę może mało
kulturalnie, ale jednak od młodego Grimes. Postać ta zawsze była denerwująca,
ale w tym tomie Robert Kirkman postanowił pokazać chłopaka nie tylko jako
rozwrzeszczanego bachora wściekłego na cały świat, ale dodatkowo jeszcze nieodpowiedzialnego
i nieposłusznego. Każda strona na której się pojawia jak i każda wypowiedziana
przez niego kwestia sprawiała, że zamiast współczuć mu utraty oka, żałowałem iż
pocisk którym oberwał, nie przeleciał mu przez sam środek mózgu. Naprawdę nie
rozumiem, jak to jest możliwe, że lepiej od twórcy serii w przedstawianiu Carla
radzą sobie twórcy serialu, gdzie chłopak nie tylko nie denerwuje, ale jest
jedną z najlepiej przedstawionych postaci.
Dwa słowa
należą się jeszcze Andrei. Najnowszym pomysłem Roberta Kirkmana na tę postać
jest nie tylko wiązanie ją z Rickiem, ale jeszcze taka zmiana jej mentalności,
iż ta zaczęła wierzyć w to, że skoro dotąd przetrwała w opanowanym przez zombie
świecie, to jest w pewien sposób niezniszczalna. Miałoby to jakikolwiek sens,
gdyby przy okazji scenarzysta nie ukazywał Andrei jako osobę wręcz fanatycznie
przekonaną w to, co mówi. To nie jest dobra zmiana, ponieważ to właśnie
sympatyczna blondynka była dotąd jedną z najbardziej racjonalnych postaci w
serii.
Generalnie
cały tekst narzekam, ale nie oznacza to iż w ”Większym świecie” nie ma
pozytywów. Są takowe dwa. Po pierwsze sposób zachowania Ricka bardzo mi się
podoba. Po wszystkim co przeszła jego grupa, oczekiwałem po mężczyźnie potężnej
dozy nieufności wobec każdego i to właśnie otrzymałem. W dodatku ten aspekt
fabuły został przedstawiony nie tylko dobrze, ale przy tym podparty w sposób na
tyle wiarygodny, by móc w to uwierzyć. Drugi plus to już sprawa, której
mogliście się domyśleć. Charlie Adlard ponownie stanął na wysokości
postawionego przed nim zadania i stworzył rysunki nie pozbawione oczywiście
typowych dla niego wad, ale nie kłujące w oczy i nie przeszkadzające w
lekturze. Szkoda tylko, że tym razem znów okazał się tą lepszą częścią ekipy
tworzącej ”Żywe Trupy”.
Oczywiście nie
zaskoczy Was informacja, że komiks opublikowany w naszym kraju przez Taurus Media
nie zawiera żadnych dodatków, ale przy tym nie odbiega jakością wydania od
tego, do czego zostaliśmy już przyzwyczajeni.
”Większy
świat” to najprawdopodobniej najsłabsza odsłona serii. Tym razem jednak
zaspoileruje już kolejne recenzje, ponieważ od tomu siedemnastego ”Żywe
Trupy” ponownie robią się zdatne do czytania. Pytanie tylko, ilu z Was
dotrze do tego miejsca? Moja ocena to 2/6.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz