sobota, 11 czerwca 2016

Z archiwum Image #30

To już trzydziesta odsłona ”Z archiwum Image”. Gdy ruszałem z tą rubryką, miałem w swoich zasobach tylko kilka komiksów z początkowych lat działalności Image Comics. Dziś mogę spokojnie napisać, że cykl ten spokojnie dotrwa do 50 odsłony, a jeśli nie będziecie mieli dość, będziemy jechać z tym koksem także i dalej. Dziś przygotowałem dla Was kilkanaście zdań o komiksie, który niegdyś był ważny i kanoniczny, dziś jest nieważny i niekanoniczny, a tak w ogóle to najlepiej jakby nigdy nie powstał, chociaż pewna jego część w sumie jest jednak istotna. Od słowa do słowa i tak przeszliśmy właśnie do pierwszego numeru miniserii ”Operation: Knightstrike”.

Kolejna już w tej rubryce pozycja rodem ze studia Extreme należącego do Roba Liefelda nie ma w sobie za dużo udziału mistrza, który tym razem ograniczył się do stworzenia przecudnej urody okładki oraz trzymania za dupy osoby, które ktoś dla żartów określił takimi mianami jak ”scenarzysta” i ”rysownik”. Do tego oczywiście zaraz wrócę, najpierw nakreślę Wam kontekst słów, które napisałem w pierwszym akapicie.

Jak zapewne wiecie, swego czasu istniało coś takiego jak jedno, wspólne uniwersum wydawnictwa Image. Co prawda twórcy-założyciele trzymali łapy na prawach do swoich postaci, co zresztą, oprócz Jima Lee, po dziś dzień robią, to jednak uznali, że stworzenie jednego świata z tymi wszystkimi herosami jest nie tylko fajnym pomysłem, ale także realnym do wykonania. Trochę buntował się Jim Valentino, lecz niestety ugiął się pod presją. Serie przenikały się w niewielkich stopniach, lecz czuć było, że jest to jeden świat. Trochę inaczej do sprawy podeszli dwaj (wówczas) świetni kumple, jakimi byli Rob Liefeld oraz Todd McFarlane. Ta dwójka bardzo mocno powiązała ze sobą losy Spawna oraz Youngblood, a wszystko za sprawą wspólnych spraw Ala Simmonsa oraz Bruce’a Stinsona, którego możecie lepiej kojarzyć pod pseudonimem Chapel. Ten drugi nie tylko był kanonicznym mordercą pierwszego, ale wcześniej także obaj pracowali dla tego samego pracodawcy. I opowiada o tym właśnie ”Operation: Knightstrike”. I właśnie przez to, że obok całej masy postaci ze studia Extreme wystąpił także Al Simmons, miniseria ta w chwili obecnej kanoniczna nie jest. Stało się tak w momencie, gdy uniwersum Image rozleciało się na drobne kawałki, Rob Liefeld wyleciał z wydawnictwa, a ze względu na prawa autorskie, McFarlane nie mógł już skorzystać z Chapela i został zmuszony do grzebania w originie Spawna. Dziś Simmons oraz Stinson jakby się nie znają, chociaż niektórzy wciąż trzymają w domach twarde dowody na to, że kiedyś było inaczej.
No właśnie, twarde. To słowo to pierwsze co nasuwa się na myśl, podczas lektury premierowego zeszytu ”Operation: Knightstrike” z maja 1995 roku. Twardzi są wszyscy główni bohaterowie, twardzi są ich przeciwnicy, twarde są wszystkie ich bronie, twarde są nawet ramki pojawiające się na rysunkach (serio, już na pierwszej stronie jeden kadr ”przypięty” jest do drugiego NABOJAMI!!!). Twarda jest także ręka Roba Liefelda na dupach twórców, bo tylko tak wytłumaczyć mogę poziom zarówno pierwszego zeszytu, jak i całości miniserii.

Scenariusza nie ma co oceniać. Trudno bowiem pisać o czymś, czego właściwie tu nie ma. Cały zeszyt to seria niemal całkowicie bezzasadnych bijatyk, z której na końcu rodzi się ekipa twardzieli-zabijaków, mających wykonać pewną misję. W skład grupy wchodzą przyszły Spawn, Chapel, Battlestone z Brigade i jego brat, który w przyszłości będzie służyć w Bloodstrike, a to wciąż nie wszyscy. Rzecz jasna wszyscy wypompowani są z jakiegokolwiek, dającego się określić charakteru. No, chyba że liczy się ”zły” i ”groźny”, ewentualnie... ”niestały”. Jest w zeszycie taki ciąg scen, naliczyłem ich łącznie cztery, który można określić mniej więcej w ten sposób:

- Mam dla Ciebie robotę.
- Pier%%l się.
- Dostaniesz kupę kasy.
- Ok, jestem z Tobą.
Osobiście uważam, że Brian Witten po prostu przepisywał na papier to, co dyktował mu Rob Liefeld. I nie jest to aż tak niemożliwe, patrząc na ”artystyczny dorobek” tego pana. Składa się na niego udział przy czternastu zeszytach, a wszystkie one wydane przez Extreme Studios.

Niewiele więcej można napisać o rysunkach Richarda Horie. Jest to jeden z tych rysowników, którzy z większym lub mniejszym powodzeniem małpowali styl mistrza i muszę przyznać, że chociaż wyczuwalna jest tu kapka indywidualności artysty, to jednak nauki Liefelda nie poszły w las. Perspektywa – leży. Proporcje – co? Mięśnie – 300% normy. Jednym zdaniem, po prostu jest się z czego pośmiać. Zresztą to i owo możecie zobaczyć na umieszczonych między akapitami zdjęciach. Może nie są one zbyt dobrej jakości, ale idealnie pokazują one wszystkie największe mankamenty Richarda Horie.
Po czymś tak głupim, jak pierwszy numer ”Operation: Knightstrike”, na każdy inny komiks spojrzycie nieco łaskawszym wzrokiem. Polecam spróbować ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz