Generalnie nie jestem wielkim fanem filmowych czy
serialowych horrorów, ale jeśli już miałem jakiś obejrzeć, to zawsze wolałem
coś co faktycznie straszy, a nie zalewa widza krwią, flakami i obrzydzeniem.
Podobnie jest z komiksowymi wcieleniami tego gatunku, tyle tylko, że... trudno
się przy czymś takim faktycznie wystraszyć. Komiks grozy może jednak solidnie
wejść na psychikę czytelnika (i tak też lubię), albo stanowić kolejny, nudnawy
slasher. Miałem naprawdę duże nadzieje, że ”Outcast” Roberta Kirkmana będzie
czymś, co trafi w moje gusta. Tak niestety się nie stało, ponieważ pierwszy tom
był dla mnie nudny i pozbawiony klimatu. To też tłumaczy, dlaczego na premierę
serialowego wcielenia tego tytułu nie czekałem z wypiekami na twarzy. Koniec
końców jednak premiera nadeszła i w dalszej części tekstu znajdziecie moje
wrażenia z seansu.
Produkcja, która w naszym kraju jest emitowana na kanale FOX
pod tytułem ”Outcast: Opętanie” (i właśnie jego od teraz będę już
używać), opowiada o losach Kyle’a Barnesa. Ten będący w sile wieku mężczyzna
przeżył już w życiu niejedno i obecnie stanowi cień samego siebie. Matka i
żona, a więc dwie najważniejsze kobiety w jego życiu zostały opętane przez
demony i Kyle był absolutnie pewien, że to jego wina. Pewnego dnia, żyjący samotnie
bohater dowiaduje się o przypadku małego chłopca, który najprawdopodobniej
został opętany przez ten sam rodzaj piekielnego bytu, co jego najbliżsi. Czy to
oznacza, że Kyle nie jest winny wydarzeniom, które go dotychczas dotknęły?
Już tutaj mogę spokojnie powiedzieć, że dla mnie z pojedynku
komiks vs serial, przynajmniej na razie zdecydowanie zwycięsko wychodzi ten
drugi. Z jednej strony, premierowy epizod ”Outcast: Opętanie” bije po
oczach swoim komiksowym pochodzeniem, ponieważ niektóre kadry zostały tu
przeniesione niemal kreska w kreskę z serii publikowanej przez studio Skybound.
Skoro zatem komiks nie przypadł mi do gustu, to i serial nie powinien. A tu
klops, ponieważ zadziałała ta druga strona. Gdyby bowiem zekranizowano tylko
to, co pojawia się w komiksie, fabuły na pierwszy odcinek zabrakłoby po
kwadransie, lub od razu doczekalibyśmy się przeniesienie 3-4 zeszytów
regularnej serii. patrząc na to, że ta dopiero dochodzi do dwudziestej odsłony,
byłby problem. Tymczasem już w premierowym epizodzie pojawiły się zalążki
wątków, których w komiksach nie było, zaś inne doczekały się rozbudowania. Nie
oznacza to przy tym, że ta niecała godzina zleciała mi w poczuciu siłowego
dobijania przez twórców kolejnych scen, byle tylko sklecić jakoś odcinek.
Minęła mi całkiem przyjemnie. Paradoksalnie, to niewiele inne podejście do
poszczególnych wątków sprawiło, że dałem radę polubić wielebnego Andersona czy
w jakiś sposób współczuć samemu Kyle’owi, a jest to coś, czego nie potrafiłem
uczynić podczas czytania komiksu.
Spora w tym zasługa dobrze dobranych aktorów, którzy praktycznie
od samego początku są naturalni w swoich zachowaniach i fajnie sprawdzają się przed
kamerą. Nie mamy więc tutaj takiego wywozu drewna z lasu, jak w przypadku serialowego
wcielenia ”The Walking Dead” i jest to dla mnie rewelacyjna wiadomość.
No i jest klimat! Nie miejcie żadnych złudzeń: ten serial nie
straszy, ale ma cholernie ciężki i pasujący do opowiadanej historii klimat. Tutaj
duże słowa uznania należą się realizatorom scenografii, charakteryzatorom czy
oświetleniowcom, a także twórcom muzyki. Nie jest to materiał na nagrody, ale
wszystko doskonale ze sobą zagrało. Mały minus na fakt, że jak na mój gust,
pierwszy odcinek ”Outcast: Opętanie” jest jednak momentami nieco zbyt
krwawy.
Jak na razie nie ma co szafować jakimiś ocenami, ale gdybym
musiał to zrobić, pewnie dałbym coś w okolicach 4/6. Pilot serialu okazał
się być całkiem przyjemnym wypełniaczem wolnego czasu i będę oglądać kolejne jego
odsłony, a w ”Nie tylko komiks” z pewnością wkrótce ukaże się także
podsumowanie całego sezonu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz