wtorek, 7 czerwca 2016

Nie tylko komiks #30

Generalnie nie jestem wielkim fanem filmowych czy serialowych horrorów, ale jeśli już miałem jakiś obejrzeć, to zawsze wolałem coś co faktycznie straszy, a nie zalewa widza krwią, flakami i obrzydzeniem. Podobnie jest z komiksowymi wcieleniami tego gatunku, tyle tylko, że... trudno się przy czymś takim faktycznie wystraszyć. Komiks grozy może jednak solidnie wejść na psychikę czytelnika (i tak też lubię), albo stanowić kolejny, nudnawy slasher. Miałem naprawdę duże nadzieje, że ”Outcast” Roberta Kirkmana będzie czymś, co trafi w moje gusta. Tak niestety się nie stało, ponieważ pierwszy tom był dla mnie nudny i pozbawiony klimatu. To też tłumaczy, dlaczego na premierę serialowego wcielenia tego tytułu nie czekałem z wypiekami na twarzy. Koniec końców jednak premiera nadeszła i w dalszej części tekstu znajdziecie moje wrażenia z seansu.

Produkcja, która w naszym kraju jest emitowana na kanale FOX pod tytułem ”Outcast: Opętanie” (i właśnie jego od teraz będę już używać), opowiada o losach Kyle’a Barnesa. Ten będący w sile wieku mężczyzna przeżył już w życiu niejedno i obecnie stanowi cień samego siebie. Matka i żona, a więc dwie najważniejsze kobiety w jego życiu zostały opętane przez demony i Kyle był absolutnie pewien, że to jego wina. Pewnego dnia, żyjący samotnie bohater dowiaduje się o przypadku małego chłopca, który najprawdopodobniej został opętany przez ten sam rodzaj piekielnego bytu, co jego najbliżsi. Czy to oznacza, że Kyle nie jest winny wydarzeniom, które go dotychczas dotknęły?

Już tutaj mogę spokojnie powiedzieć, że dla mnie z pojedynku komiks vs serial, przynajmniej na razie zdecydowanie zwycięsko wychodzi ten drugi. Z jednej strony, premierowy epizod ”Outcast: Opętanie” bije po oczach swoim komiksowym pochodzeniem, ponieważ niektóre kadry zostały tu przeniesione niemal kreska w kreskę z serii publikowanej przez studio Skybound. Skoro zatem komiks nie przypadł mi do gustu, to i serial nie powinien. A tu klops, ponieważ zadziałała ta druga strona. Gdyby bowiem zekranizowano tylko to, co pojawia się w komiksie, fabuły na pierwszy odcinek zabrakłoby po kwadransie, lub od razu doczekalibyśmy się przeniesienie 3-4 zeszytów regularnej serii. patrząc na to, że ta dopiero dochodzi do dwudziestej odsłony, byłby problem. Tymczasem już w premierowym epizodzie pojawiły się zalążki wątków, których w komiksach nie było, zaś inne doczekały się rozbudowania. Nie oznacza to przy tym, że ta niecała godzina zleciała mi w poczuciu siłowego dobijania przez twórców kolejnych scen, byle tylko sklecić jakoś odcinek. Minęła mi całkiem przyjemnie. Paradoksalnie, to niewiele inne podejście do poszczególnych wątków sprawiło, że dałem radę polubić wielebnego Andersona czy w jakiś sposób współczuć samemu Kyle’owi, a jest to coś, czego nie potrafiłem uczynić podczas czytania komiksu.
Spora w tym zasługa dobrze dobranych aktorów, którzy praktycznie od samego początku są naturalni w swoich zachowaniach i fajnie sprawdzają się przed kamerą. Nie mamy więc tutaj takiego wywozu drewna z lasu, jak w przypadku serialowego wcielenia ”The Walking Dead” i jest to dla mnie rewelacyjna wiadomość.

No i jest klimat! Nie miejcie żadnych złudzeń: ten serial nie straszy, ale ma cholernie ciężki i pasujący do opowiadanej historii klimat. Tutaj duże słowa uznania należą się realizatorom scenografii, charakteryzatorom czy oświetleniowcom, a także twórcom muzyki. Nie jest to materiał na nagrody, ale wszystko doskonale ze sobą zagrało. Mały minus na fakt, że jak na mój gust, pierwszy odcinek ”Outcast: Opętanie” jest jednak momentami nieco zbyt krwawy.

Jak na razie nie ma co szafować jakimiś ocenami, ale gdybym musiał to zrobić, pewnie dałbym coś w okolicach 4/6. Pilot serialu okazał się być całkiem przyjemnym wypełniaczem wolnego czasu i będę oglądać kolejne jego odsłony, a w ”Nie tylko komiks” z pewnością wkrótce ukaże się także podsumowanie całego sezonu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz