poniedziałek, 15 września 2014

Z archiwum Image #6 (z 10)

Pod koniec poprzedniej odsłony ”Z archiwum Image” obiecałem Wam, że do końca istnienia rubryki pojawi się już tylko jedna pozycja, którą będę odradzać jeszcze mocniej niż bardzo słabe moim zdaniem miniserie ”Violator” oraz ”Violator vs Badrock”. Dziś postanowiłem, że lepiej mieć już to za sobą i właśnie dlatego wziąłem na tapetę komiks, który jest kwintesencją kiczu lat 90-tych ubiegłego stulecia. Jest to seria tak zła, że aż... chce się ją posiadać w swoich zbiorach, by móc pokazywać dzieciom i wnukom jak mocno zmieniło się Image Comics. Skoro już tak optymistycznie zacząłem ten akapit, to chyba nietrudno będzie Wam zgadnąć ani nazwę komiksu, ani tym bardziej nazwisko jego twórcy. Jeśli macie jeszcze wątpliwości, oto kilka sekund na zastanowienie się. 5...4...3...2...1... Wystarczy? Panie i panowie, dzisiejsza odsłona ”Z archiwum Image” skupi się na się Robie Liefeldzie i jego pierwszej odsłonie serii ”Youngblood” z 1992 roku. Trzymajcie się mocno.
Jak już pewnie pamiętacie z wcześniejszych wpisów na blogu, Rob Liefeld był wielkim marzycielem. Jednym z jego pragnień było opublikowanie pierwszego komiksu w historii Image Comics i chociaż historia przeklina ten dzień do dziś, udało mu się to. Był to zeszyt, który kilkanaście lat później został uznany za jeden z 20 najważniejszych komiksów XX wieku. Ale nie dlatego że był taki dobry, tylko z powodu tego, że ostatecznie rozpoczął wielki proces zmian na rynku USA. ”Youngblood #1”, czy tego chcemy czy nie, jest ważnym elementem historii kolorowych zeszytów w USA, ponieważ ostatecznie wyprowadził z undergroundu komiks autorski i sprawił, że praktyki przez dekady stosowane przez Marvela i DC musiały ulec diametralnym zmianom, o czym przekonał się Dom Pomysłów, gdy z każdym dniem coraz mocniej zbliżał się ku bankructwu. Ponadto, Robowi Liefeldowi udała się sztuka niezwykła, ponieważ jego dzieło było pierwszym w historii komiksem autorskim, który sprzedał się w ilości ponad miliona kopii. Skoro już tak bardzo opromieniłem ”Youngblood #1” chwałą i ważnością oraz wręcz ulokowałem go w rysach historycznych, czas przyjrzeć się dziełu, które tak mocno wryło się w historię. I tu zaczyna się robić zabawnie, ponieważ jest to komiks tak zły, jak tylko jest to możliwe.

O czym jest ”Youngblood #1”? Powiem szczerze, że tu właśnie zaczynają się pierwsze problemy. W zeszycie tym śledzimy niezależnie losy dwóch drużyn bohaterów, co już na samym początku stanowi wyraźne odwołanie do X-Men i popularnego wówczas podziału czołowej ekipy mutantów na ”blue team” oraz ”gold team”. Niestety, chociaż bardzo szybko dowiadujemy się czym aktualnie się trudnią, to jednak odpowiedź na pytanie ”dlaczego?” jest już niemożliwa do zlokalizowania. Po prostu obie drużyny wykonują jakieś misje, towarzyszą im walki, wybuchy oraz napinanie mięśni, a na końcu widzimy ich razem jako jeden większy skład herosów. ”Youngblood #1” dobrze pokazuje zdolności poszczególnych postaci, ale niestety ni cholery nie dowiecie się dwóch podstawowych rzeczy – jaki jest cel ich misji? Oraz dlaczego wszyscy wydają się mieć jeden mózg podzielony między bardzo wiele ciał?

Zanim jednak przejdę do dalszego mielenia warstwy fabularnej, muszę napisać o jednej ważnej rzeczy. Mianowicie ”Youngblood #1” to komiks przedzielony na pół. Nie znam dokładnej nazwy tego rodzaju wykonania komiksu (EDIT: jest to flip-book), ale polega on na tym, że połowa komiksu to jedna historia, a po jej skończeniu należy zamknąć komiks na ostatniej stronie, odwrócić do góry nogami, a naszym oczom ukaże się druga okładka oraz druga historia. Problem w tym, że na obu coverach ”Youngblood #1” ani nie znajdziecie informacji o tym, że komiks jest dzielony, ani także od której z „połówek” powinniśmy zacząć lekturę. Wbrew pozorom, nie jest to nieistotne, ponieważ jedna z części komiksu zdecydowanie powinna być czytana jako pierwsza i jeśli ktoś wybierze niewłaściwie, ten nadzieje się na mnóstwo spoilerów.
Wróćmy jednak do mielizn fabularnych. Na serwisie CBR ”Youngblood #1” został kiedyś poddany bardzo wnikliwej i trafnej analizie. Jej autor doszedł do wniosku, że gołym okiem widać, iż komiks powstawał na kolanie, bez udziału jakiegokolwiek edytora. Znajduje to potwierdzenie u samego Liefelda, który kiedyś przyznał że robił komiks ten na szybko i nie jest z niego zadowolony, a jeśli takie słowa padają z ust samego Roba, to wyobraźcie sobie jak bardzo musi być źle. ”Youngblood #1” nie oferuje nam niemal niczego, co powinien zawierać w sobie pierwszy zeszyt komiksu drużynowego, by zainteresować czytelnika. Nie dowiadujemy się np. po co istnieje grupa Youngblood, jakie są ich priorytety, czy jest jakaś dłuższa historia którą autor chce opowiedzieć, ani nawet czy poszczególne postacie mają jakieś indywidualne charaktery? Właściwie ta ostatnia rzecz szczególnie mi przeszkadzała. Nawet zestawiając ”Youngblood #1” z innymi drużynowymi komiksami Image z tego okresu, które notabene też są kiepskie, a więc premierowymi odsłonami ”WildC.A.T.S.” oraz ”Cyber Force”, bije w oczy pustka charakterów poszczególnych postaci. Wszyscy herosi stworzeni przez Liefelda różnią się tylko wyglądem i zdolnościami, natomiast o jakichkolwiek różnicach w ideologii czy sposobie myślenia mowy właściwie nie ma. To, co udało się pokazać nawet Jimowi Lee oraz Marcowi Silvestriemu, dla Roba Liefelda okazało się być kłopotem nie do przeskoczenia.

Osobne kilka zdań należy poświęcić dialogom. W ”Youngblood #1” aż roi się od kwiatków, która można podzielić na trzy kategorie. Pierwsza: chciałem być zabawny ale nie wyszło. Tu moim cichym faworytem jest kwestia ”You’ll nail’em and we jail’em!”. Druga: nie doszukuj się sensu, bo ma być jak jest. Tutaj prym trzeba przyznać zdecydowanie scenie, w której pada zdanie ”No I.D. No pulse. No answers” i kwestia braku znajomości tożsamości danych zwłok w tym miejscu się kończy. No i wreszcie trzecia kategoria: kopiuj-wklej. W komiksie pada kwestia “Y’know, this doesn’t become such a mighty man as yourself. Stop your groveling!”. Uwierzcie mi na słowo, ale ona w danym momencie nie ma większego sensu. Tu znów z pomocą przychodzi mi wspomniana już analiza z CBR-u, której autor podejrzewa, że niektóre dialogi są jakby żywcem wyjęte z tych numerów ”X-Force”, które nie powstały ponieważ Liefeld odszedł z Marvela. I faktycznie, jeśli podstawimy pod ten dialog występujące tam postacie Shatterstara oraz Feral – w pewnych okolicznościach pasuje dosłownie idealnie.

Nie będę zbyt mocno molestował warstwy graficznej komiksu. Jest ona po prostu typowym wyrobem Roba Liefelda. Anatomia leży i kwiczy, stopy permanentnie znikają (zresztą powiększcie sobie powyższy cover), a całość ”Youngblood #1” pełna jest wszystkim tym, za co twórcę tego się nienawidzi lub też względnie uwielbia. TAK, naprawdę są tacy ludzie ;)

Na koniec dodam tylko, że opisywany dziś komiks, jak już zresztą wspomniałem, sprzedał się w ilości ponad miliona egzemplarzy. Był to spektakularny sukces, którego nie przyćmiły nawet pojawiające się dziesiątkami fatalne recenzje. Liefeld mógł zrobić to co chciał, ponieważ właściwie siedział na żyle złota. Jakie wiec były dalsze losy serii? Udało jej się dotrwać do dziesiątego numeru, gdy twórca postanowił zacząć mieszać. Bez większego sensu restartował więc swoje dzieło, ponieważ ”Team Youngblood” i tak kontynuowało większość wątków, wypuścił dwa kompletnie nieudane spin-offy, z czasem przestał rysować główną serię, co spowodowało odpływ fanów jego rysunków. Wyniki zaczęły lecieć na twarz i w pewnym momencie tytuł ten zaczął być wyprzedzany przez inne serie Liefelda, typu ”Glory” czy ”Supreme”. Przyszły kolejne kasacje i restarty, a dziś nazwa ”Youngblood” wywołuje właściwie pusty śmiech. Nie muszę chyba dodawać, że zalecam trzymać się z daleka od serii, chociaż pierwszą jej odsłonę możecie śmiało przeczytać. Ale tylko jako ciekawostkę.

1 komentarz:

  1. Dwadzieścia lat temu Youngblood, pokątne zdobyty bardzo mi się podobał, chociaż na te nogi, to nawet wtedy zwróciłem uwagę, że jakieś nie takie... Natomiast miałem też Shadowhawk #0, który rysował Liefield i powiem szczerze, że bardzo mi się graficznie podoba. Nie ma tam typowego kreskowania, a mocne pociągnięcia tuszem + fajne dobrane kolory. To jedyny komiks Liefelda, który znam wykonany w takiej technice, a szkoda...

    Dzisiaj go przejrzałem, i widzę, że poza BUM, BUM nic tam szczególnie nie ma.

    OdpowiedzUsuń