Końcówka
opisywanego miesiąc temu tomu zdradziła, że chociaż osiedle w którym osiedli
Rick i jego grupa wydaje się być rajem na Ziemi, to jednak nasi bohaterowie podchodzą
do mieszkania w nim nieufnie. W trzynastym tomie ”The Walking Dead”
wątek ten jest eksplorowany i praktycznie cały tom jesteśmy świadkami tego, jak
coraz bardziej przyzwyczajają się do tego, że jednak można żyć w miarę
normalnie. Długi czas przebywania w niezwykle niebezpiecznym środowisku
wypaczył nieco ich umysły, co najmocniej widać po popadającym w paranoję Ricku.
Tak oto niepozorna sprawa zbadania możliwości popełnienia przestępstwa przez
jednego z mieszkańców osiedla zmienia się w ciąg wydarzeń, który doprowadzić
może do zmian w funkcjonowaniu całej społeczności. Nie jest to jednak jedyny
problem – do miasteczka zbliża się grupa uzbrojonych ludzi, która wcale nie ma
zbyt mocno przyjacielskich zamiarów.
”Too Far
Gone” w głównej mierze skupia się na postaci Ricka i tym, co dzieje się w
jego głowie. Pierwszy raz od dłuższego czasu widzimy już bardzo wyraźnie, że
kondycja psychiczna głównego bohatera serii jest daleka od dobrej. Podobnie jak
w przypadku ostatnio opisywanego tomu, tak i teraz przez niemal cały tom mamy
wrażenie, że to właśnie oficer Grimes jest tu czarnym charakterem, którego
powinni obawiać się inni. I tak w istocie jest, za co należy się plus Robertowi
Kirkmanowi. W ”Too Far Gone” pokazał on wyraźnie, że także i inni
zaczynają obawiać się zachowań Ricka, w tym także Michonne i Carl, a więc dwie
ostoje, które nigdy nie zwątpiły w poczytalność głównego bohatera. Wszystko
niestety pęka jak bańka mydlana pod koniec tomu, gdy scenarzysta próbuje
zręcznie przejść do kolejnego wątku. Bardzo mocno rzuca się w oczy to, że
praktycznie z dnia na dzień kondycja Ricka wraca do normalnego poziomu, co
właściwie bohater zawdzięcza niczemu innemu jak porządnej dawce snu. Mało tego,
sen ten sprawił także, że z faceta przerażającego swoim zachowaniem innych
mieszkańców, Rick staje się osoba drugą po założycielu osady. Wszystko to
poszło zdecydowanie zbyt łatwo oraz tak niewiarygodnie, że po prostu muszę
uznać to za najpoważniejszą wadę fabuły tej odsłony cyklu ”The Walking Dead”.
Na
szczęście za wadę już od dłuższego czasu nie uważam żółwiego tempa opowiadanej
historii (no, chyba że twórcy już zdecydowanie przesadzają), ale wymieniona
wyżej rzecz niestety nie jest jedyną, która nie podoba mi się w trzynastym
tomie ”Żywych Trupów”. Naturalnie w tomie pojawia się równolegle jeszcze
kilka innych wątków, lecz mają one drugorzędny wpływ na fabułę, chociaż
stanowią niezłe jego uzupełnienie. Niekoniecznie dobrze idzie Kirkmanowi
prowadzenie kryzysu w związku Maggie i Glenna. Mniej więcej od momentu próby
samobójczej dziewczyny, która miała miejsce w tomie jedenastym, Kirkman nie ma
jakiegoś większego pomysłu na to, by zainteresować czytelnika tą dwójką.
Ponadto czuć nieco, że scenarzysta nie ma pojęcia jak wiarygodnie przedstawić
emocje tkwiące w Maggie, przez sceny z nią rażą sztucznością.
Warstwa
graficzna komiksu nie przeszła jakichś większych zmian w stosunku do
poprzedniego tomu. Musze jednak uczciwie zaznaczyć, że porównałem sobie rysunki
Adlarda z tej odsłony cyklu ”The Walking Dead” z tomem drugim, w którym
artysta ten debiutował. I tu przyznać muszę, że już na pierwszy rzut oka widać
różnicę. Wbrew temu co piszę praktycznie miesiąc w miesiąc, rysownik rozkręcił
się i zdecydowanie poprawił swój warsztat. Nie uwolnił się co prawda od kilka
swoich cech charakterystycznych, które potrafią irytować, ale w kwestii
całokształtu poprawa jest dostrzegalna i świadczy na korzyść Adlarda.
Naturalnie w
tomie nie znajdziecie żadnych dodatków, a wydanie Taurus Media jest
zadowalające, solidne i niedrogie. Końcowa ocena to 3+/6
Imo u Kirkmana większość pairingów jest taka trochę drewniana, Maggie i Glenn nie są tutaj wyjątkiem. A kreskę Adlarda też początkowo strasznie hejtowałem, ale teraz nie wyobrażam sobie, jak wyglądałoby dziś całe TWD w wykonaniu Tony'ego Moore'a :0.
OdpowiedzUsuń