wtorek, 16 września 2014

Spawn: Godslayer vol. 1 (Brian Holguin/Jay Anacleto/Brian Haberlin)

Być może nie podzielicie mojego zdania, ale bardzo, naprawdę bardzo nie lubię mieszania w originach postaci komiksowych. Tymczasem taki trend jest bardzo modny w Marvelu czy DC, a żeby daleko nie szukać podam przykład niedawnych rewelacji z jednej z serii z Iron Manem, gdzie główny bohater dowiaduje się że... ha! No coś tam odkrywa :) Czasami zmiany te stają się wymuszone. Wyrokami sądowymi przykładowo. Pamiętacie pewnie, że nieraz wspominałem o zatargu między Neilem Gaimanem i Toddem McFarlane. Jednym z jego efektów było także wycofanie z istnienia postaci Mediewal Spawna, która bardzo fajnie dopełniała rozbudowaną już mitologię serii. Aż do 2008 roku trzeba było czekać na wypełnienie tej pustki, ponieważ właśnie w tym roku ukazał się one-shot ”Spawn: Godslayer vol. 1”, nad którym dziś się skupię.

Na samym początku muszę zaznaczyć to co mi się podobało w warstwie fabularnej komiksu. ”Spawn: Godslayer vol. 1” nie jest osadzony w oficjalnym i obecnie bardzo poszarpanym timeline, lecz daje nim historię w alternatywnym świecie. Jednocześnie niejako przywraca postać Spawna osadzonego w okresie magii i miecza, ale także nie miesza jeszcze mocniej w kontinuum, chociaż McFarlane mógł bez mrugnięcia okiem to zrobić. W końcu to jego marka i on decyduje co może z nią zrobić. No ale wróćmy do warstwy fabularnej. ”Spawn: Godslayer vol. 1” przedstawia nam miejsce noszące nazwę Endra-La. Jego mieszkańcy przypominają klasyczny lud średniowiecznego świata z domieszką magii. Nie ma w nim podziału na Niebo i Piekło, a wszelacy Bogowie to ludzie, którzy zarządzają konkretnymi królestwami. Pewnego dnia do Endra-La zaczyna zbliżać się nieznana postać, której nie sposób zatrzymać. Jest nią Spawn – Rzeźnik Bogów.

W przeciwieństwie do opisywanego jakiś czas temu ”Spawn: Architects of Fear vol. 1”, ten komiks w znacznym stopniu przypadł mi do gustu. Generalnie jest to lektura niezobowiązująca i w sumie krótka, ale mimo wszystko nie powiedziałbym że niepotrzebna. Po raz pierwszy od jakiegoś czasu Todd McFarlane właściwie nie brał udziału przy powstawaniu historii ze Spawnem i to od razu czuć. Dlaczego? Ponieważ ”Spawn: Godslayer vol. 1” zdecydowanie wyróżnia się sposobem opowiadanej historii. Nie dajcie się zwieść pozorom, sam tytułowy bohater gra tu raczej drugoplanową rolę, która polega na chodzeniu i niszczeniu. Ten komiks przede wszystkim ukazuje mieszkańców Endra-La, którzy stają w obliczu zagłady z ręki niepowstrzymanej siły, a także opowiada o uczuciu dwójki ludzi, które do tych zniszczeń doprowadziło.

Początek ”Spawn: Godslayer vol. 1” jest jeszcze typowy. Widzimy bowiem miasto pełne przepychu i zdeprawowania oraz niejako instynktownie trzymamy kciuki za to, by Spawn z tego świata załatwił wszystkich możliwie w jak najbardziej bolesny sposób. Mniej więcej w połowie scenarzysta Brian Holguin sprawia, że sytuacja się odwraca. Wtedy też poznajemy przeszłość zarówno tytułowego bohatera jak i ”bogini” opiekującej się atakowanym miastem, a kolejne wydarzenia doprowadziły do tego, że zacząłem trzymać kciuki za to, by chociaż garstka mieszkańców wyspy przetrwałą. Scenarzyści jednoznacznie odróżnili tego Spawna od chociażby Ala Simmonsa, robiąc z niego postać niemal jednoznacznie złą i podporządkowaną piekielnym mocom. Było to dość zaskakujące i chociaż wydaje się, że w ”Spawn: Godslayer vol. 1” dało to niezły rezultat, to już próba wycofania się z tego w kontynuacji tego one-shotu sprawiła, że seria szybko została skasowana.

Wadą opisywanego dziś komiksu jest to, że twórcy musieli zamknąć się w 64 stronach i mieli mnóstwo miejsca na rozpisanie fajnej historii, a tak naprawdę momentami czuć straszne dłużyzny. Właśnie we wspomnianej wyżej połowie komiksu kończy się jakiekolwiek podłoże fabularne i rozpoczyna regularna masakra. Wydaje mi się, że służy ona głównie temu, by pokazać kunszt rysownika Jaya Anacleto, co stanowi podobieństwo do przywołanego już ”Spawn: Architects of Fear vol. 1”. Tyle tylko, że w przypadku tamtego komiks była to zaleta, bo rysunki sprawiały iż chciało się przedzierać przez cienką fabułę, tu jest już na odwrót. Nie zrozumcie mnie źle, Anacleto to kolejny piekielnie uzdolniony artysta, który pokazał się ze świetnej strony podczas tworzenia ilustracji do ”Spawn: Godslayer vol. 1”, ale równie dobrze spisywał się w momentach, gdy Holguin bardziej starał się przy scenariuszu. Gdy dano mu wolną rękę przy rysowaniu jednej, wielkiej rozwałki, prace Anacleto nie stały się nagle lepsze. Dlatego też zaryzykuje stwierdzenie, że gdyby Holguinowi bardziej się chciało i w pewnym momencie nie odpuściłby on zawiązywania całkiem niezłej fabuły, to i końcowa ocena tego komiksu byłaby z cała pewnością wyższa.

W komiksie znalazło się miejsce dla ośmiu stron dodatków, które w rzeczywistości są po prostu galerią szkiców wzbogaconą o fajnie przedstawiony proces powstawania najbardziej charakterystycznych plansz. Spodobała mi się taka drobnostka jak to, że te cztery kartki są wydrukowane na innej jakości papierze, zdecydowanie bardziej pasującym do tego typu bonusów. Plus dla wydawcy za umieszczenie materiałów dodatkowych, minus za to, że było ich tak niedużo. Niewielki, ale jednak :)

Spawn: Godslayer vol. 1” kosztował mnie niecałe 25zł i uważam, że nie wyrzuciłem pieniędzy w błoto. Widać wyraźnie, że komiksu mógłby być zdecydowanie lepszy, ale jako że sam całkiem niedawno wylewałem pomyje na znacznie gorszy one-shot ze Spawnem, to jednak cieszę się, że w tym przypadku jest nieco pomysłowości. Dla fanów postaci rzecz obowiązkowa, reszta może lecz nie musi. 3.5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz