Na samym
początku muszę zaznaczyć to co mi się podobało w warstwie fabularnej komiksu. ”Spawn:
Godslayer vol. 1” nie jest osadzony w oficjalnym i obecnie bardzo
poszarpanym timeline, lecz daje nim historię w alternatywnym świecie.
Jednocześnie niejako przywraca postać Spawna osadzonego w okresie magii i
miecza, ale także nie miesza jeszcze mocniej w kontinuum, chociaż McFarlane
mógł bez mrugnięcia okiem to zrobić. W końcu to jego marka i on decyduje co
może z nią zrobić. No ale wróćmy do warstwy fabularnej. ”Spawn: Godslayer
vol. 1” przedstawia nam miejsce noszące nazwę Endra-La. Jego mieszkańcy
przypominają klasyczny lud średniowiecznego świata z domieszką magii. Nie ma w
nim podziału na Niebo i Piekło, a wszelacy Bogowie to ludzie, którzy zarządzają
konkretnymi królestwami. Pewnego dnia do Endra-La zaczyna zbliżać się nieznana
postać, której nie sposób zatrzymać. Jest nią Spawn – Rzeźnik Bogów.
W przeciwieństwie
do opisywanego jakiś czas temu ”Spawn: Architects of Fear vol. 1”, ten komiks
w znacznym stopniu przypadł mi do gustu. Generalnie jest to lektura
niezobowiązująca i w sumie krótka, ale mimo wszystko nie powiedziałbym że
niepotrzebna. Po raz pierwszy od jakiegoś czasu Todd McFarlane właściwie nie
brał udziału przy powstawaniu historii ze Spawnem i to od razu czuć. Dlaczego? Ponieważ
”Spawn: Godslayer vol. 1” zdecydowanie wyróżnia się sposobem opowiadanej
historii. Nie dajcie się zwieść pozorom, sam tytułowy bohater gra tu raczej
drugoplanową rolę, która polega na chodzeniu i niszczeniu. Ten komiks przede
wszystkim ukazuje mieszkańców Endra-La, którzy stają w obliczu zagłady z ręki
niepowstrzymanej siły, a także opowiada o uczuciu dwójki ludzi, które do tych
zniszczeń doprowadziło.
Początek ”Spawn:
Godslayer vol. 1” jest jeszcze typowy. Widzimy bowiem miasto pełne
przepychu i zdeprawowania oraz niejako instynktownie trzymamy kciuki za to, by
Spawn z tego świata załatwił wszystkich możliwie w jak najbardziej bolesny
sposób. Mniej więcej w połowie scenarzysta Brian Holguin sprawia, że sytuacja się
odwraca. Wtedy też poznajemy przeszłość zarówno tytułowego bohatera jak i ”bogini”
opiekującej się atakowanym miastem, a kolejne wydarzenia doprowadziły do tego,
że zacząłem trzymać kciuki za to, by chociaż garstka mieszkańców wyspy
przetrwałą. Scenarzyści jednoznacznie odróżnili tego Spawna od chociażby Ala
Simmonsa, robiąc z niego postać niemal jednoznacznie złą i podporządkowaną
piekielnym mocom. Było to dość zaskakujące i chociaż wydaje się, że w ”Spawn:
Godslayer vol. 1” dało to niezły rezultat, to już próba wycofania się z
tego w kontynuacji tego one-shotu sprawiła, że seria szybko została skasowana.
Wadą opisywanego
dziś komiksu jest to, że twórcy musieli zamknąć się w 64 stronach i mieli
mnóstwo miejsca na rozpisanie fajnej historii, a tak naprawdę momentami czuć
straszne dłużyzny. Właśnie we wspomnianej wyżej połowie komiksu kończy się jakiekolwiek
podłoże fabularne i rozpoczyna regularna masakra. Wydaje mi się, że służy ona
głównie temu, by pokazać kunszt rysownika Jaya Anacleto, co stanowi podobieństwo
do przywołanego już ”Spawn: Architects of Fear vol. 1”. Tyle tylko, że w
przypadku tamtego komiks była to zaleta, bo rysunki sprawiały iż chciało się przedzierać
przez cienką fabułę, tu jest już na odwrót. Nie zrozumcie mnie źle, Anacleto to
kolejny piekielnie uzdolniony artysta, który pokazał się ze świetnej strony
podczas tworzenia ilustracji do ”Spawn: Godslayer vol. 1”, ale równie
dobrze spisywał się w momentach, gdy Holguin bardziej starał się przy
scenariuszu. Gdy dano mu wolną rękę przy rysowaniu jednej, wielkiej rozwałki, prace
Anacleto nie stały się nagle lepsze. Dlatego też zaryzykuje stwierdzenie, że
gdyby Holguinowi bardziej się chciało i w pewnym momencie nie odpuściłby on
zawiązywania całkiem niezłej fabuły, to i końcowa ocena tego komiksu byłaby z
cała pewnością wyższa.
W komiksie
znalazło się miejsce dla ośmiu stron dodatków, które w rzeczywistości są po
prostu galerią szkiców wzbogaconą o fajnie przedstawiony proces powstawania
najbardziej charakterystycznych plansz. Spodobała mi się taka drobnostka jak
to, że te cztery kartki są wydrukowane na innej jakości papierze, zdecydowanie
bardziej pasującym do tego typu bonusów. Plus dla wydawcy za umieszczenie
materiałów dodatkowych, minus za to, że było ich tak niedużo. Niewielki, ale
jednak :)
”Spawn:
Godslayer vol. 1” kosztował mnie niecałe 25zł i uważam, że nie wyrzuciłem
pieniędzy w błoto. Widać wyraźnie, że komiksu mógłby być zdecydowanie lepszy,
ale jako że sam całkiem niedawno wylewałem pomyje na znacznie gorszy one-shot
ze Spawnem, to jednak cieszę się, że w tym przypadku jest nieco pomysłowości. Dla
fanów postaci rzecz obowiązkowa, reszta może lecz nie musi. 3.5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz