Jak już
pewnie pamiętacie z wcześniejszych wpisów na blogu, Rob Liefeld był wielkim
marzycielem. Jednym z jego pragnień było opublikowanie pierwszego komiksu w
historii Image Comics i chociaż historia przeklina ten dzień do dziś, udało mu
się to. Był to zeszyt, który kilkanaście lat później został uznany za jeden z
20 najważniejszych komiksów XX wieku. Ale nie dlatego że był taki dobry, tylko
z powodu tego, że ostatecznie rozpoczął wielki proces zmian na rynku USA. ”Youngblood
#1”, czy tego chcemy czy nie, jest ważnym elementem historii kolorowych
zeszytów w USA, ponieważ ostatecznie wyprowadził z undergroundu komiks autorski
i sprawił, że praktyki przez dekady stosowane przez Marvela i DC musiały ulec
diametralnym zmianom, o czym przekonał się Dom Pomysłów, gdy z każdym dniem
coraz mocniej zbliżał się ku bankructwu. Ponadto, Robowi Liefeldowi udała się
sztuka niezwykła, ponieważ jego dzieło było pierwszym w historii komiksem
autorskim, który sprzedał się w ilości ponad miliona kopii. Skoro już tak
bardzo opromieniłem ”Youngblood #1” chwałą i ważnością oraz wręcz ulokowałem
go w rysach historycznych, czas przyjrzeć się dziełu, które tak mocno wryło się
w historię. I tu zaczyna się robić zabawnie, ponieważ jest to komiks tak zły,
jak tylko jest to możliwe.
O czym jest
”Youngblood #1”? Powiem szczerze, że tu właśnie zaczynają się pierwsze
problemy. W zeszycie tym śledzimy niezależnie losy dwóch drużyn bohaterów, co
już na samym początku stanowi wyraźne odwołanie do X-Men i popularnego wówczas
podziału czołowej ekipy mutantów na ”blue team” oraz ”gold team”. Niestety, chociaż
bardzo szybko dowiadujemy się czym aktualnie się trudnią, to jednak odpowiedź
na pytanie ”dlaczego?” jest już niemożliwa do zlokalizowania. Po prostu obie
drużyny wykonują jakieś misje, towarzyszą im walki, wybuchy oraz napinanie
mięśni, a na końcu widzimy ich razem jako jeden większy skład herosów. ”Youngblood
#1” dobrze pokazuje zdolności poszczególnych postaci, ale niestety ni
cholery nie dowiecie się dwóch podstawowych rzeczy – jaki jest cel ich misji?
Oraz dlaczego wszyscy wydają się mieć jeden mózg podzielony między bardzo wiele
ciał?
Zanim
jednak przejdę do dalszego mielenia warstwy fabularnej, muszę napisać o jednej
ważnej rzeczy. Mianowicie ”Youngblood #1” to komiks przedzielony na pół.
Nie znam dokładnej nazwy tego rodzaju wykonania komiksu (EDIT: jest to flip-book), ale polega on na tym,
że połowa komiksu to jedna historia, a po jej skończeniu należy zamknąć komiks
na ostatniej stronie, odwrócić do góry nogami, a naszym oczom ukaże się druga
okładka oraz druga historia. Problem w tym, że na obu coverach ”Youngblood
#1” ani nie znajdziecie informacji o tym, że komiks jest dzielony, ani
także od której z „połówek” powinniśmy zacząć lekturę. Wbrew pozorom, nie jest
to nieistotne, ponieważ jedna z części komiksu zdecydowanie powinna być czytana
jako pierwsza i jeśli ktoś wybierze niewłaściwie, ten nadzieje się na mnóstwo
spoilerów.
Wróćmy
jednak do mielizn fabularnych. Na serwisie CBR ”Youngblood #1” został
kiedyś poddany bardzo wnikliwej i trafnej analizie. Jej autor doszedł do
wniosku, że gołym okiem widać, iż komiks powstawał na kolanie, bez udziału
jakiegokolwiek edytora. Znajduje to potwierdzenie u samego Liefelda, który
kiedyś przyznał że robił komiks ten na szybko i nie jest z niego zadowolony, a
jeśli takie słowa padają z ust samego Roba, to wyobraźcie sobie jak bardzo musi
być źle. ”Youngblood #1” nie oferuje nam niemal niczego, co powinien
zawierać w sobie pierwszy zeszyt komiksu drużynowego, by zainteresować
czytelnika. Nie dowiadujemy się np. po co istnieje grupa Youngblood, jakie są
ich priorytety, czy jest jakaś dłuższa historia którą autor chce opowiedzieć,
ani nawet czy poszczególne postacie mają jakieś indywidualne charaktery?
Właściwie ta ostatnia rzecz szczególnie mi przeszkadzała. Nawet zestawiając ”Youngblood
#1” z innymi drużynowymi komiksami Image z tego okresu, które notabene też
są kiepskie, a więc premierowymi odsłonami ”WildC.A.T.S.” oraz ”Cyber
Force”, bije w oczy pustka charakterów poszczególnych postaci. Wszyscy
herosi stworzeni przez Liefelda różnią się tylko wyglądem i zdolnościami,
natomiast o jakichkolwiek różnicach w ideologii czy sposobie myślenia mowy
właściwie nie ma. To, co udało się pokazać nawet Jimowi Lee oraz Marcowi
Silvestriemu, dla Roba Liefelda okazało się być kłopotem nie do przeskoczenia.
Osobne
kilka zdań należy poświęcić dialogom. W ”Youngblood #1” aż roi się od
kwiatków, która można podzielić na trzy kategorie. Pierwsza: chciałem być
zabawny ale nie wyszło. Tu moim cichym faworytem jest kwestia ”You’ll nail’em
and we jail’em!”. Druga: nie doszukuj się sensu, bo ma być jak jest. Tutaj prym
trzeba przyznać zdecydowanie scenie, w której pada zdanie ”No I.D. No pulse. No
answers” i kwestia braku znajomości tożsamości danych zwłok w tym miejscu się
kończy. No i wreszcie trzecia kategoria: kopiuj-wklej. W komiksie pada kwestia
“Y’know, this doesn’t become such a mighty man as yourself. Stop your
groveling!”. Uwierzcie mi na słowo, ale ona w danym momencie nie ma większego
sensu. Tu znów z pomocą przychodzi mi wspomniana już analiza z CBR-u, której
autor podejrzewa, że niektóre dialogi są jakby żywcem wyjęte z tych numerów
”X-Force”, które nie powstały ponieważ Liefeld odszedł z Marvela. I faktycznie,
jeśli podstawimy pod ten dialog występujące tam postacie Shatterstara oraz
Feral – w pewnych okolicznościach pasuje dosłownie idealnie.
Nie będę zbyt
mocno molestował warstwy graficznej komiksu. Jest ona po prostu typowym wyrobem
Roba Liefelda. Anatomia leży i kwiczy, stopy permanentnie znikają (zresztą
powiększcie sobie powyższy cover), a całość ”Youngblood #1” pełna jest
wszystkim tym, za co twórcę tego się nienawidzi lub też względnie uwielbia. TAK,
naprawdę są tacy ludzie ;)
Na koniec
dodam tylko, że opisywany dziś komiks, jak już zresztą wspomniałem, sprzedał się
w ilości ponad miliona egzemplarzy. Był to spektakularny sukces, którego nie
przyćmiły nawet pojawiające się dziesiątkami fatalne recenzje. Liefeld mógł
zrobić to co chciał, ponieważ właściwie siedział na żyle złota. Jakie wiec były
dalsze losy serii? Udało jej się dotrwać do dziesiątego numeru, gdy twórca
postanowił zacząć mieszać. Bez większego sensu restartował więc swoje dzieło,
ponieważ ”Team Youngblood” i tak kontynuowało większość wątków, wypuścił
dwa kompletnie nieudane spin-offy, z czasem przestał rysować główną serię, co
spowodowało odpływ fanów jego rysunków. Wyniki zaczęły lecieć na twarz i w
pewnym momencie tytuł ten zaczął być wyprzedzany przez inne serie Liefelda,
typu ”Glory” czy ”Supreme”. Przyszły kolejne kasacje i restarty,
a dziś nazwa ”Youngblood” wywołuje właściwie pusty śmiech. Nie muszę
chyba dodawać, że zalecam trzymać się z daleka od serii, chociaż pierwszą jej
odsłonę możecie śmiało przeczytać. Ale tylko jako ciekawostkę.
Dwadzieścia lat temu Youngblood, pokątne zdobyty bardzo mi się podobał, chociaż na te nogi, to nawet wtedy zwróciłem uwagę, że jakieś nie takie... Natomiast miałem też Shadowhawk #0, który rysował Liefield i powiem szczerze, że bardzo mi się graficznie podoba. Nie ma tam typowego kreskowania, a mocne pociągnięcia tuszem + fajne dobrane kolory. To jedyny komiks Liefelda, który znam wykonany w takiej technice, a szkoda...
OdpowiedzUsuńDzisiaj go przejrzałem, i widzę, że poza BUM, BUM nic tam szczególnie nie ma.