czwartek, 4 września 2014

Nie tylko komiks #9

Trzecia kolejna odsłona cyklu ”Nie tylko komiks” poświęcona jest serialowemu wcieleniu ”The Walking Dead”. Obiecuję jednocześnie, że kilka kolejnych skupi się na mniej znanych produkcjach lub też takich, które święciły swoje triumfy lata temu. Tymczasem dziś zamknijmy już na jakiś czas temat tego niezwykle popularnego serialu i przyjrzyjmy się wyświetlanej w ostatnim sezonie serii, która ponownie biła rekordy oglądalności.

Trzeci sezon zakończył się cliffhangerem bardzo, ale to bardzo słabym. Niespodziewanie, początek kolejnej serii dawał nadzieję na to, że pomysł ten zostanie wykorzystany w ciekawy sposób. Całą czwartą transze odcinków ”The Walking Dead” podzielić można na trzy etapy. Pierwszy z nich obejmuje początkowe pięć odcinków, które skupiają się na zamieszkałych w więzieniu ocalałych z walki pomiędzy grupą Ricka Grimes i mieszkańcami Woodbury. W miejscu tym od dłuższego czasu nie doszło do żadnego śmiertelnego incydentu, ale tą pozorną sielankę przerywa tajemnicza choroba, bardziej agresywna i śmiertelna odmiana grypy, która stwarza zagrożenie nie tylko dla życia chorych, ale także tych, którzy jeszcze się nie zarazili. Jak już wspomniałem, początkowo mogłoby się wydawać, iż pomysł ten zostanie pociągnięty w ciekawy sposób. Premierowy epizod czwartej serii ”The Walking Dead” był dynamiczny, w niezły sposób przedstawiał zmiany jakie zaszły w więzieniu, a także wprowadzał do fabuły nowe postacie. Niestety, im dalej w las tym ciemniej, ponieważ okazało się, że właściwie tylko dwa z pięciu składających się na ten wątek epizodów można było obejrzeć bez większego zgrzytania zębami. W pewnym momencie doszło do tego, co znamy doskonale z poprzednich sezonów – fabuła zaczęła się rozciągać do niemożliwych rozmiarów, a kolejne dłużyzny nazywane przez twórców serialu „rozwijaniem postaci”, zaczęły po prostu denerwować. Żeby jednak być uczciwym, trzeba też oddać twórcom fakt, że właściwie każda scena akcji trzymała w napięciu, nawet jeśli momentami fantazja zbyt mocno ponosiła osoby piszące scenariusz.
Gdybym jednak wiedział co nastąpi potem... Pierwsza połowa czwartej serii ”The Walking Dead” kończy się trzema odcinkami, w których powraca Gubernator. I to właśnie ta historia jest najlepszym przykładem na to, że twórcy serialu powinni poważnie się zastanowić nad zmianą scenarzystów których zatrudniają, ponieważ ci aktualni odwalają straszną kichę. I znów, wszystko zaczyna się nawet nieźle, ponieważ pierwszy z trzech epizodów „wątku” Gubernatora jest jednym z bardziej trzymającym w napięciu. David Morrisey po raz kolejny udowodnił, że aktorsko jest dwie-trzy klasy wyżej niż jego koledzy i koleżanki z planu, tylko co z tego, skoro cały jego wysiłek partolili scenarzyści? Gubernator w wykonaniu Morrisey’a jest pełen pasji, konsekwentny oraz przerażający i wszystko byłoby ok, gdyby w skrypcie nie dodano do tego rażącą niekonsekwencję pod postacią bandy baranków posłusznie idących na rzeź za człowiekiem, którego dopuścili do swojej grupy dosłownie kilka dni wcześniej. Serio, tak brutalne uproszczenie fabuły bolało mnie tak mocno, że do dziś kulminacyjny moment sezonu – a więc atak Gubernatora na więzienie – budzi we mnie wstręt, skutecznie zastępując jakikolwiek przypływ cieplejszych emocji.

I wreszcie przechodzimy do drugiej części sezonu. Ta opowiada o losach osób, które przetrwały zniszczenie więzienia. Rozdzieleni, kierujący się w nieznanych kierunkach, natrafiają na znaki prowadzące do miejsca o nazwie Terminus. Zachęceni obietnicą bezpiecznego schronienia, wszyscy niezależnie od siebie zaczynają podążać w kierunku tajemniczego miejsca. Ale nie tylko nie wszyscy tam dotrą, ale także samo to miejsce nie okaże się być obiecywanym rajem na opanowanej przez zombie Ziemi. Wędrówkę tę obserwujemy przez siedem z ośmiu odcinków drugiej połowy czwartego sezonu ”The Walking Dead”. Ponownie wszystko to można było bez większych problemów zapakować w cztery, góra pięć epizodów. Mielizny i dłużyzny pojawiają się właściwie non-stop, byleby tylko twórcy zmieścili się w ilości odcinków, na które zezwoliła stacja AMC. Litości!!! Każdy ma swój limit, a ja i tak uważam się za osobę bardzo wytrwałą, ponieważ zaczęło mnie to potężnie denerwować dopiero pod koniec czwartego sezonu.

Podstawową wadą czwartej serii ”The Walking Dead” jest właśnie to, że fabułę rozpisaną na dziewięć, góra dziesięć dynamicznych i trzymających w napięciu odcinków postanowiono rozciągnąć aż do szesnastu epizodów i chociaż słupki oglądalności rosną przyjemnie, to jednak coraz głośniejsze są głosy krytykujące produkcję stacji AMC. Do sztywnych aktorów już zdążyliśmy się przyzwyczaić, na pewnego rodzaju niekonsekwencje i błędy logiczne machamy już ręką, ale żółwie tempo opowiadanej historii to już coś, czego łatwo nie obejdziemy. Bura należy się także twórcom za brak odwagi. W przeciwieństwie do poprzednich serii, w tej przez całe szesnaście odcinków tylko jedna osoba z głównej obsady produkcji pozbawiona została życia. Owszem, było więcej zgonów, ale wyraźnie było widać, że eliminuje się jedynie postacie drugoplanowe, bez większego wpływu na fabułę. Drugi i trzeci sezon był pod tym względem zdecydowanie lepszy.

Generalnie nie ukrywam, że mam spory problem z serialowym wcieleniem ”The Walking Dead”. Jak widzicie, niemal wyłącznie narzekam na tę produkcję. Czwartą serię ocenię na 3/6. Tylko co z tego? W październiku znowu zasiądę przed monitorem pełen nadziei, że piąta seria okaże się lepsza. I pewnie znów się zawiodę, a mimo to wcale nie myślę kończyć przygody z tym serialem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz