Trzeci sezon
zakończył się cliffhangerem bardzo, ale to bardzo słabym. Niespodziewanie,
początek kolejnej serii dawał nadzieję na to, że pomysł ten zostanie
wykorzystany w ciekawy sposób. Całą czwartą transze odcinków ”The Walking
Dead” podzielić można na trzy etapy. Pierwszy z nich obejmuje początkowe
pięć odcinków, które skupiają się na zamieszkałych w więzieniu ocalałych z
walki pomiędzy grupą Ricka Grimes i mieszkańcami Woodbury. W miejscu tym od
dłuższego czasu nie doszło do żadnego śmiertelnego incydentu, ale tą pozorną sielankę
przerywa tajemnicza choroba, bardziej agresywna i śmiertelna odmiana grypy,
która stwarza zagrożenie nie tylko dla życia chorych, ale także tych, którzy
jeszcze się nie zarazili. Jak już wspomniałem, początkowo mogłoby się wydawać,
iż pomysł ten zostanie pociągnięty w ciekawy sposób. Premierowy epizod czwartej
serii ”The Walking Dead” był dynamiczny, w niezły sposób przedstawiał
zmiany jakie zaszły w więzieniu, a także wprowadzał do fabuły nowe postacie. Niestety,
im dalej w las tym ciemniej, ponieważ okazało się, że właściwie tylko dwa z
pięciu składających się na ten wątek epizodów można było obejrzeć bez większego
zgrzytania zębami. W pewnym momencie doszło do tego, co znamy doskonale z
poprzednich sezonów – fabuła zaczęła się rozciągać do niemożliwych rozmiarów, a
kolejne dłużyzny nazywane przez twórców serialu „rozwijaniem postaci”, zaczęły
po prostu denerwować. Żeby jednak być uczciwym, trzeba też oddać twórcom fakt,
że właściwie każda scena akcji trzymała w napięciu, nawet jeśli momentami
fantazja zbyt mocno ponosiła osoby piszące scenariusz.
Gdybym jednak
wiedział co nastąpi potem... Pierwsza połowa czwartej serii ”The Walking
Dead” kończy się trzema odcinkami, w których powraca Gubernator. I to
właśnie ta historia jest najlepszym przykładem na to, że twórcy serialu powinni
poważnie się zastanowić nad zmianą scenarzystów których zatrudniają, ponieważ
ci aktualni odwalają straszną kichę. I znów, wszystko zaczyna się nawet nieźle,
ponieważ pierwszy z trzech epizodów „wątku” Gubernatora jest jednym z bardziej
trzymającym w napięciu. David Morrisey po raz kolejny udowodnił, że aktorsko
jest dwie-trzy klasy wyżej niż jego koledzy i koleżanki z planu, tylko co z
tego, skoro cały jego wysiłek partolili scenarzyści? Gubernator w wykonaniu
Morrisey’a jest pełen pasji, konsekwentny oraz przerażający i wszystko byłoby ok,
gdyby w skrypcie nie dodano do tego rażącą niekonsekwencję pod postacią bandy
baranków posłusznie idących na rzeź za człowiekiem, którego dopuścili do swojej
grupy dosłownie kilka dni wcześniej. Serio, tak brutalne uproszczenie fabuły
bolało mnie tak mocno, że do dziś kulminacyjny moment sezonu – a więc atak
Gubernatora na więzienie – budzi we mnie wstręt, skutecznie zastępując
jakikolwiek przypływ cieplejszych emocji.
I wreszcie
przechodzimy do drugiej części sezonu. Ta opowiada o losach osób, które
przetrwały zniszczenie więzienia. Rozdzieleni, kierujący się w nieznanych
kierunkach, natrafiają na znaki prowadzące do miejsca o nazwie Terminus. Zachęceni
obietnicą bezpiecznego schronienia, wszyscy niezależnie od siebie zaczynają
podążać w kierunku tajemniczego miejsca. Ale nie tylko nie wszyscy tam dotrą,
ale także samo to miejsce nie okaże się być obiecywanym rajem na opanowanej
przez zombie Ziemi. Wędrówkę tę obserwujemy przez siedem z ośmiu odcinków
drugiej połowy czwartego sezonu ”The Walking Dead”. Ponownie wszystko to
można było bez większych problemów zapakować w cztery, góra pięć epizodów. Mielizny
i dłużyzny pojawiają się właściwie non-stop, byleby tylko twórcy zmieścili się w
ilości odcinków, na które zezwoliła stacja AMC. Litości!!! Każdy ma swój limit,
a ja i tak uważam się za osobę bardzo wytrwałą, ponieważ zaczęło mnie to
potężnie denerwować dopiero pod koniec czwartego sezonu.
Podstawową wadą
czwartej serii ”The Walking Dead” jest właśnie to, że fabułę rozpisaną
na dziewięć, góra dziesięć dynamicznych i trzymających w napięciu odcinków
postanowiono rozciągnąć aż do szesnastu epizodów i chociaż słupki oglądalności
rosną przyjemnie, to jednak coraz głośniejsze są głosy krytykujące produkcję
stacji AMC. Do sztywnych aktorów już zdążyliśmy się przyzwyczaić, na pewnego
rodzaju niekonsekwencje i błędy logiczne machamy już ręką, ale żółwie tempo
opowiadanej historii to już coś, czego łatwo nie obejdziemy. Bura należy się także
twórcom za brak odwagi. W przeciwieństwie do poprzednich serii, w tej przez
całe szesnaście odcinków tylko jedna osoba z głównej obsady produkcji
pozbawiona została życia. Owszem, było więcej zgonów, ale wyraźnie było widać,
że eliminuje się jedynie postacie drugoplanowe, bez większego wpływu na fabułę.
Drugi i trzeci sezon był pod tym względem zdecydowanie lepszy.
Generalnie nie
ukrywam, że mam spory problem z serialowym wcieleniem ”The Walking Dead”.
Jak widzicie, niemal wyłącznie narzekam na tę produkcję. Czwartą serię ocenię
na 3/6. Tylko co z tego? W październiku znowu zasiądę przed monitorem pełen
nadziei, że piąta seria okaże się lepsza. I pewnie znów się zawiodę, a mimo to
wcale nie myślę kończyć przygody z tym serialem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz