Rok 1994.
Dwa lata po starcie wydawnictwa Image Comics, twórcy pracujący w poszczególnych
studiach są nadal na fali i praktycznie każdy tytuł wychodzący spod ich ręki
staje się sprzedażowym hitem. Zdecydowanie największą fantazją charakteryzują
się pracownicy Extreme Studios, którzy przelewają na papier praktycznie każdy
pomysł Roba Liefelda i zupełnie nie przejmują się tym, że właściwie żaden z
nich nie wychodzi terminowo, a część z czasem zostaje olana i zapomniana. Nic
zatem dziwnego, że skoro czytelnicy bardzo polubili występującą w ”Youngblood”
postać Badrocka, Liefeld i spółka chcieli to wykorzystać. Solowy tytuł z tym
bohaterem, delikatnie pisząc, nie wyszedł najlepiej i zaliczył dwa numery w… dziesięć
miesięcy. Znacznie lepiej wypadło wpychanie Thomasa McCalla w rozmaite
crossovery. Badrock nieco później w swojej karierze zaliczył potyczki z
Violatorem, Grifterem, a nawet Spider-Manem. Szlak jednak przetarła miniseria ”Badrock
and Company”, której pierwszym numerem zajmę się w dzisiejszej odsłonie ”Z archiwum
Image”.
Premierowa
odsłona tej zaplanowanej na sześć numerów miniseria ukazała się dokładnie we wrześniu
1994 roku i najprawdopodobniej zajęła całkiem wysokie miejsce na listach sprzedaży. Niestety nie
mogę tego stwierdzić na sto procent, ponieważ listy sprzedaży Diamonda prowadzone
są od stycznia 1995 roku, gdzie piąty numer ”Badrock and Company”
znajduje się na 92 miejscu. Sami jednak wiecie, że trudno zakładać iż
premierowa odsłona zaliczyła gorszy rezultat.
Scenariusz,
za którym stoi Keith Giffen, przedstawia oczywiście bardzo prostą, aczkolwiek momentami
naprawdę pomysłową fabułę. Oto dwóch tajemniczych i identycznie wyglądających
jegomości knuje intrygę, która ma na celu sprawdzić, który z kręcących się po
okolicy gigantów jest silniejszy: Badrock czy Pitt. W tym celu ściągają obu do
magazynu na skraju miasta i zaczyna się rozpierducha. Ale czy obaj herosi
zauważą, że są wykorzystywani?
Nie umiem
przypomnieć sobie sytuacji, gdy pisałbym dobrze o jakimś komiksie ze studia
Extreme. No cóż, kiedyś musi być ten pierwszy raz, prawda? Premierowa odsłona ”Badrock
and Company” okazuje się być bowiem zaskakująco przyjemnym i nie aż tak
głupim, jakim mógłby być. Wszak dowodów na to w samym tylko Image z tamtego
okresu znalazłoby się mnóstwo. Chociaż zapewne przyznacie mi rację, że opis
fabuły nie brzmi zbyt oryginalnie, to jednak twórcy udało się napisać historię
tę z lekkością, polotem i z zawarciem kilku fajnych rozwiązań, które jasno
pokazują, że Giffen nie wstydził się przedstawić wymyślonej przez siebie
opowieści z dużym przymrużeniem oka. Można przecież pomyśleć, że format tej
miniserii zmusi scenarzystę do pisania liczących dwadzieścia cztery strony
bijatyk ze szczątkową fabułą. I chociaż częściowo tak jest, zastosowane przez
scenarzystę zagrywki pozwalają puścić to w niepamięć.
Spodobało
mi się to, że komiks nie bawi się w przesadne uzasadnianie wszystkiego. Główni
źli nie mają nawet swoich imion. Wszystko co o nich wiemy, to tyle, że są
braćmi, mają pewne moce, nietypowe hobby i lubią nosić garnitury. I tyle.
Giffen jednak tak napisał ten komiks, że nie tylko zupełnie to nie przeszkadza,
ale wręcz stanowi to zaletę omawianego dziś komiksu. Przy okazji, to właśnie
sceny z tą dwójką są zdecydowanie najprzyjemniejszymi elementami zeszytu. Bardzo
przypadła mi do gustu scena pojedynku Badrocka z Pittem, którą Giffen
zdecydował się momentami nie pokazywać wprost, dzięki czemu dostajemy bardzo
dobrą planszę ze stojącymi braćmi komentującymi walkę, zaś w tle przewijają się
tylko kolejne onomatopeje. Premierowy numer ”Badrock and Company” można
także zaliczyć w poczet tytułów z niewymuszonym i fajnym humorem sytuacyjnym.
Zwłaszcza końcowa scena, gdzie scenarzysta bardzo fajnie nawiązał do fragmentu
otwierającego zeszyt, wywołała spory uśmiech na mojej twarzy. Nie jest to coś,
czego spodziewałbym się po komiksie ze studia Extreme, gdzie z reguły wszyscy
chodzą w miotłami w tyłkach i nawet jak postacie żartują, to przez zaciśnięte
zęby i z groźną miną. Lekkość, jaką charakteryzuje się ten zeszyt sprawdza się
całkiem dobrze także po tych niespełna 23 latach.
Odnoszę
także wrażenie, że rysownik Todd Nauck także podszedł do postawionego przed
sobą zadania dość swobodnie. Omawiany numer ”Badrock and Company”
charakteryzuje się rysunkami w dość kreskówkowym stylu. Widać to przede
wszystkim po twarzach kolejnych postaci. Co więcej, w pewnym sensie uniknięto
typowego koszmaru lat dziewięćdziesiątych i nie licząc Badrocka oraz Pitta,
którzy od zawsze byli przedstawiani jako chodzące kupy mięśni, nie ma tu problemów
z przesadzonym przedstawieniem postaci. Zaś wspomniana kreskówkowość sprawia,
że takie kadry jak ten powyżej nie kłują aż tak w oczy. Przyjemny poziom
rysunków utrzymuje się do samego końca.
Oczywiście
nie jest tak, że komiks pozbawiony jest jakichkolwiek wad. Przede wszystkim nie
popisał się zbytnio kolorysta Byron Talman, który fajnie dobrane barwy mieszał
z kompletnie nietrafionymi. Ponadto można odnieść wrażenie, że twórca ten nie
odrobił lekcji związanej ze światłocieniami, przez co na łamach zeszytu pojawia
się kilka kolorystycznych fikołków. Scenarzyście zarzucić można z kolei słabe
wykorzystanie Pitta, który nawet przez moment nie jest przedstawiony jako ktoś
równorzędny dla Badrocka. Ot, pojawia się, łubudu, trochę chrząkania i
warczenia, koniec. Więcej wad nie stwierdzono.
Cała miniseria
skupia się oczywiście na spotkaniach Badrocka z innymi postaciami z ówczesnego Image
Comics. Kolejne numery to team-upy z Fujim ze StormWatch, Mighty Manem,
Velocity z Cyber Force, Grifterem (po raz pierwszy) oraz Shadowhawkiem. Nie znam
niestety tych komiksów, lecz ponowna lektura pierwszej odsłony ”Badrock and
Company” sprawiła, że sprawdzę ich dostępność w swoich źródłach. To było
fajnie spędzone parę minut i bodaj pierwszy komiks ze studia Extreme (z czasów
przed nadejściem Alana Moore’a), którego lekturę naprawdę polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz