czwartek, 13 kwietnia 2017

Z archiwum Image #40

Rok 1994. Dwa lata po starcie wydawnictwa Image Comics, twórcy pracujący w poszczególnych studiach są nadal na fali i praktycznie każdy tytuł wychodzący spod ich ręki staje się sprzedażowym hitem. Zdecydowanie największą fantazją charakteryzują się pracownicy Extreme Studios, którzy przelewają na papier praktycznie każdy pomysł Roba Liefelda i zupełnie nie przejmują się tym, że właściwie żaden z nich nie wychodzi terminowo, a część z czasem zostaje olana i zapomniana. Nic zatem dziwnego, że skoro czytelnicy bardzo polubili występującą w ”Youngblood” postać Badrocka, Liefeld i spółka chcieli to wykorzystać. Solowy tytuł z tym bohaterem, delikatnie pisząc, nie wyszedł najlepiej i zaliczył dwa numery w… dziesięć miesięcy. Znacznie lepiej wypadło wpychanie Thomasa McCalla w rozmaite crossovery. Badrock nieco później w swojej karierze zaliczył potyczki z Violatorem, Grifterem, a nawet Spider-Manem. Szlak jednak przetarła miniseria ”Badrock and Company”, której pierwszym numerem zajmę się w dzisiejszej odsłonie ”Z archiwum Image”.

Premierowa odsłona tej zaplanowanej na sześć numerów miniseria ukazała się dokładnie we wrześniu 1994 roku i najprawdopodobniej zajęła całkiem wysokie miejsce na listach sprzedaży. Niestety nie mogę tego stwierdzić na sto procent, ponieważ listy sprzedaży Diamonda prowadzone są od stycznia 1995 roku, gdzie piąty numer ”Badrock and Company” znajduje się na 92 miejscu. Sami jednak wiecie, że trudno zakładać iż premierowa odsłona zaliczyła gorszy rezultat.

Scenariusz, za którym stoi Keith Giffen, przedstawia oczywiście bardzo prostą, aczkolwiek momentami naprawdę pomysłową fabułę. Oto dwóch tajemniczych i identycznie wyglądających jegomości knuje intrygę, która ma na celu sprawdzić, który z kręcących się po okolicy gigantów jest silniejszy: Badrock czy Pitt. W tym celu ściągają obu do magazynu na skraju miasta i zaczyna się rozpierducha. Ale czy obaj herosi zauważą, że są wykorzystywani?
Nie umiem przypomnieć sobie sytuacji, gdy pisałbym dobrze o jakimś komiksie ze studia Extreme. No cóż, kiedyś musi być ten pierwszy raz, prawda? Premierowa odsłona ”Badrock and Company” okazuje się być bowiem zaskakująco przyjemnym i nie aż tak głupim, jakim mógłby być. Wszak dowodów na to w samym tylko Image z tamtego okresu znalazłoby się mnóstwo. Chociaż zapewne przyznacie mi rację, że opis fabuły nie brzmi zbyt oryginalnie, to jednak twórcy udało się napisać historię tę z lekkością, polotem i z zawarciem kilku fajnych rozwiązań, które jasno pokazują, że Giffen nie wstydził się przedstawić wymyślonej przez siebie opowieści z dużym przymrużeniem oka. Można przecież pomyśleć, że format tej miniserii zmusi scenarzystę do pisania liczących dwadzieścia cztery strony bijatyk ze szczątkową fabułą. I chociaż częściowo tak jest, zastosowane przez scenarzystę zagrywki pozwalają puścić to w niepamięć.

Spodobało mi się to, że komiks nie bawi się w przesadne uzasadnianie wszystkiego. Główni źli nie mają nawet swoich imion. Wszystko co o nich wiemy, to tyle, że są braćmi, mają pewne moce, nietypowe hobby i lubią nosić garnitury. I tyle. Giffen jednak tak napisał ten komiks, że nie tylko zupełnie to nie przeszkadza, ale wręcz stanowi to zaletę omawianego dziś komiksu. Przy okazji, to właśnie sceny z tą dwójką są zdecydowanie najprzyjemniejszymi elementami zeszytu. Bardzo przypadła mi do gustu scena pojedynku Badrocka z Pittem, którą Giffen zdecydował się momentami nie pokazywać wprost, dzięki czemu dostajemy bardzo dobrą planszę ze stojącymi braćmi komentującymi walkę, zaś w tle przewijają się tylko kolejne onomatopeje. Premierowy numer ”Badrock and Company” można także zaliczyć w poczet tytułów z niewymuszonym i fajnym humorem sytuacyjnym. Zwłaszcza końcowa scena, gdzie scenarzysta bardzo fajnie nawiązał do fragmentu otwierającego zeszyt, wywołała spory uśmiech na mojej twarzy. Nie jest to coś, czego spodziewałbym się po komiksie ze studia Extreme, gdzie z reguły wszyscy chodzą w miotłami w tyłkach i nawet jak postacie żartują, to przez zaciśnięte zęby i z groźną miną. Lekkość, jaką charakteryzuje się ten zeszyt sprawdza się całkiem dobrze także po tych niespełna 23 latach.
Odnoszę także wrażenie, że rysownik Todd Nauck także podszedł do postawionego przed sobą zadania dość swobodnie. Omawiany numer ”Badrock and Company” charakteryzuje się rysunkami w dość kreskówkowym stylu. Widać to przede wszystkim po twarzach kolejnych postaci. Co więcej, w pewnym sensie uniknięto typowego koszmaru lat dziewięćdziesiątych i nie licząc Badrocka oraz Pitta, którzy od zawsze byli przedstawiani jako chodzące kupy mięśni, nie ma tu problemów z przesadzonym przedstawieniem postaci. Zaś wspomniana kreskówkowość sprawia, że takie kadry jak ten powyżej nie kłują aż tak w oczy. Przyjemny poziom rysunków utrzymuje się do samego końca.

Oczywiście nie jest tak, że komiks pozbawiony jest jakichkolwiek wad. Przede wszystkim nie popisał się zbytnio kolorysta Byron Talman, który fajnie dobrane barwy mieszał z kompletnie nietrafionymi. Ponadto można odnieść wrażenie, że twórca ten nie odrobił lekcji związanej ze światłocieniami, przez co na łamach zeszytu pojawia się kilka kolorystycznych fikołków. Scenarzyście zarzucić można z kolei słabe wykorzystanie Pitta, który nawet przez moment nie jest przedstawiony jako ktoś równorzędny dla Badrocka. Ot, pojawia się, łubudu, trochę chrząkania i warczenia, koniec. Więcej wad nie stwierdzono.

Cała miniseria skupia się oczywiście na spotkaniach Badrocka z innymi postaciami z ówczesnego Image Comics. Kolejne numery to team-upy z Fujim ze StormWatch, Mighty Manem, Velocity z Cyber Force, Grifterem (po raz pierwszy) oraz Shadowhawkiem. Nie znam niestety tych komiksów, lecz ponowna lektura pierwszej odsłony ”Badrock and Company” sprawiła, że sprawdzę ich dostępność w swoich źródłach. To było fajnie spędzone parę minut i bodaj pierwszy komiks ze studia Extreme (z czasów przed nadejściem Alana Moore’a), którego lekturę naprawdę polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz