środa, 5 kwietnia 2017

Nie tylko komiks #34

Za nami finałowy odcinek siódmego sezonu serialowego wcielenia ”The Walking Dead”. Była to seria po której, w przeciwieństwie do dwóch poprzednich, miałem naprawdę spore oczekiwania. Wszystko wiązało się z postacią Negana, która swego czasu mocno rozruszała wydarzenia w komiksie i mocno liczyłem na to, że podobnie rzecz będzie miała się z serialem. Czy tak się stało? O tym właśnie będzie dalsza część tekstu. Od razu zaznaczam, że nie będę tym razem unikać spoilerów, więc jeżeli nie obejrzeliście jeszcze całego sezonu, lub też nie jesteście na bieżąco z komiksem, nie czytajcie dalej (lub po prostu nie miejcie pretensji).

Ostatni epizod szóstej serii przedstawił nam Negana w wykonaniu lubianego Jeffrey’a Deana Morgana i osobiście uważam, że było to wejście mocne. Co więcej, zakończono je solidnym cliffhangerem, który wywołał potężną burzę w USA, raz jeszcze udowadniając, że niektórzy ludzie odłożyli swoje mózgi na półkę i chociaż od czasu do czasu na nie spoglądają, to jednak pełnią one wyłącznie funkcję ozdobną. Pamiętam, jak sam swego czasu śmiałem się z osób, odgrażających się stacji AMC, że odejdą od ”The Walking Dead” jeśli ta nie nakręci dodatkowego epizodu ujawniającego tożsamość ofiary Negana. Przerwa między sezonami to standardowe wywiady i mało znaczące nowinki, ale nie tylko. Przed premierą siódmej serii serialu, stacja AMC wypowiedziała wojnę serwisom zajmującym się spoilerowaniem przyszłych wydarzeń w serialach, na czele z poświęconym tylko adaptacji komiksu Roberta Kirkmana i spółki portalem ”The Spoiling Dead”. Nie wróżyło to w zasadzie niczego dobrego, a wspominam o tym dlatego, ponieważ właśnie dzięki wspomnianemu serwisowi nadziałem się na spoiler dotyczący ofiar Negana. Tak, obu.

Jedna z wielu teorii dotyczących otwarcia siódmego sezonu ”The Walking Dead” mówiła, że ofiary będą dwie. Najpierw ktoś oprócz Glenna (by dać wrażenie tego, iż nie było jak w komiksie), a lada moment także i sam sympatyczny bohater (by jednak w pewnym sensie trzymać się serii z Image). Tak też się stało, a najpierw padło na Abrahama, co było bardzo bezpiecznym rozwiązaniem. Pamiętacie zapewne, że w komiksie postać ta zginęła raptem dwa zeszyty przed jubileuszowym, setnym numerem ze słynną sceną ubicia Glenna przez Negana. Twórcy serialu zatem pozbyli się tych samych postaci, lecz w nieco innych okolicznościach i tym samym uniknęli całkiem zręcznie powtórki kropka w kropkę z komiksu. I zapewne oceniłbym odcinek ten naprawdę wysoko, gdyby nie fakt, że nadziałem się na spoilery z ”The Spoiling Dead” i to w najmniej oczekiwanym miejscu. No cóż, nauczka na przyszłość. Otwarcie sezonu dobrze budowało napięcie, Morgan bardzo szybko odnalazł się w skórze Negana i przedstawił nam postać kompletnie nieprzewidywalną, a przez to niebywale niebezpieczną. Jestem absolutnie przekonany, że gdybym nie wiedział czyich zgonów oczekiwać, oglądałbym ten epizod z wielkimi wypiekami na twarzy i nie umiał usiedzieć z emocji. Co jak co, ale twórcy tego serialu od czasu do czasu potrafią zrobić właśnie taki odcinek, który pamięta się potem bardzo długo. Problemem z reguły jest to, co następuje później.
Od kiedy kolejne sezony ”The Walking Dead” liczą sobie po szesnaście odcinków, smutną regułą jest rekordowa ilość nic lub bardzo mało wnoszących zapchajdziur. Część z Was uzna zapewne, że jestem teraz bardzo łagodny, ale naliczyłem siedem odcinków, które spokojnie można było skrócić do dwóch-trzech i naprawdę nic wielkiego by się nie stało, a możliwe wręcz, że dzięki temu serial zyskałby na tempie. Tymczasem otrzymaliśmy pełen sezon i ponownie przyszło nam mierzyć się z nudą. Smutne jest to, że z serialu w którym naprawdę wszystko mogło się zdarzyć niemal każdemu i to właściwie w dowolnej chwili, ”The Walking Dead” stało się strasznie zachowawczą i niebywale mało zaskakującą produkcją. Wyjątkiem były dla mnie fragmenty odcinków, w których Negan odgrywał większą rolę. Bo o ile wiadomym było dla mnie, że nie zrobi on wielkiej krzywdy porwanemu Darylowi, tak wydaje mi się, że już epizody w których przyjechał zakosztować ”rodzinnego życia” w Alexandrii potrafiły podkręcić tętno u oglądającego. Nawet, jeśli fragmentami szły podobnie jak komiks (zabicie Spencera). Dużym problemem tego sezonu było nie tylko ślamazarne prowadzenie wątków, ale także ich ilość. Tutaj muszę powtórzyć zarzut, jaki mam do serii komiksowej po dzień dzisiejszy. Wraz z nastaniem momentu, w którym Rick i jego ekipa weszli do Alexandrii, w komiksie pojawiła się cała fala postaci, która miała jakieś tam imiona i coś tam robiła w tle, ale ich nagromadzenie sprawiło, że pojawiali się tak rzadko, że nieraz można było o nich zapomnieć. W serialu jest podobnie. Tobin miał tak małą rolę w tym sezonie, że nawet nie jestem do końca pewien, czy przeżył on finałowy odcinek. Heath pojawił się w jednym odcinku i tyle go widzieliśmy. Jeśli zginął, to i tak nikogo to nie interesuje, bo w serialu był głównie marudnym dupkiem. Olivia z kolei dostała więcej niż jedno zdanie na odcinek dopiero wówczas, gdy ostatecznie została zabita przez Zbawców. Zresztą także i te bardziej lubiane postacie to odczuły. Lauren Cohan jako Maggie pojawiła się w mniej niż połowie odcinków, zaś Melisa McBride czyli Carol miała dla siebie rekordowo niewielki czas antenowy.

Osobiście także nie mam nic przeciwko charakterystycznemu dla tej produkcji skupieniu się na aspekcie ludzkim, lecz coraz częściej odnoszę wrażenie, że brakuje tutaj umiaru i celu. Oglądanie scen, w których dana postać mówi że kiedyś była kimś tam, straciła kogoś tam, a teraz robi to i tamto nie jest niczym nowym. Mieliśmy tego mnóstwo we wcześniejszych sezonach i już wówczas stało się to w końcu nudne. Twórcy ”The Walking Dead” powinni już dawno zauważyć, że się zwyczajnie powtarzają i jeśli już chcą koniecznie przybliżyć nam historię danego bohatera, to niech zrobią to w jakiś inny, odrobinę chociaż bardziej pomysłowy sposób. I niech to ma jakiś cel. W siódmym sezonie praktycznie każda nowa postać, która w pewnym momencie była mocniej przybliżana widzowi, dosłownie kilka scen później, czasem odcinków, ginęła. Cały czas miałem wrażenie, że, na przykład, dwaj mocno akcentowani mieszkańcy Królestwa – Benjamin i Richard – w końcu zginą/zostaną zabici i ma to służyć przemianie Morgana. Tadaaa, tak też się stało. Zaskoczenia zero.

Jak już wspomniałem, nie licząc pojedynczych fragmentów poszczególnych odcinków oraz dzięki spoilerom zalewającym Internet, siódmy sezon ”The Walking Dead” oglądałem bez większych emocji. Do pewnego momentu liczyłem więc nieco, że przynajmniej finał dostarczy solidną ich dawkę i… nic z tego. Tym razem jednak zawinili aktorzy. Najpierw Sonequa Martin-Green ogłosiła, że dostała jedną z głównych ról w nowym serialu ze świata ”Star Trek” i przed finałem wiadomo było, że grana przez nią Sasha go nie przeżyje, a kolejne sceny finału bardzo łopatologicznie przygotowywały nas na nieuniknione i przez to znów dostaliśmy zero emocji. Nieco później Jeffrey Dean Morgan wygadał się, że będzie brał udział w zdjęciach do sezonu ósmego i tym samym już dla wszystkich jasne było, że finał nie rozwiąże jego wątku. Fani komiksu mieli świadomość, że Negan nie zginie w finale, bo to by oznaczało rezygnację z obu tomów ”Wojny Totalnej”, a wydaje się, że przynajmniej połowa przyszłej serii skupi się na tej właśnie historii. Trudno mi jest przypomnieć sobie czy któryś z poprzednich finałów tam mało mnie obszedł. Ponownie, właściwie bez żadnych szokujących rozwiązań. bardziej zaskoczyło mnie to, że odcinek wcześniej Dwight jednak postanowił odwrócić się od Negana, bo w przeciwieństwie do komiksu, tutaj nic na to nie wskazywało.

Ciekawostka. O ”The Walking Dead” często mówi się jako o ”zombie-telenoweli”. W siódmym sezonie otrzymaliśmy pierwszy w historii tego serialu epizod, w którym przez pełne trzy kwadranse nie pojawił się nawet jeden ”szwendacz”.

Narzekam i narzekam. Czy więc wrócę do ”The Walking Dead” w ósmym sezonie? Jasne że tak. Serial ten ma w sobie coś takiego jak ”Supergirl” z CW. Mianowicie doskonale wiem, że nie jest to zbyt dobra produkcja, mam jej wiele do zarzucenia, ale z kompletnie niezrozumiałych dla mnie samego powodów, nie mam zamiaru jej porzucać. Być może jest na to jakieś naukowe określenie, może nawet to jakaś choroba, ale cóż… w październiku znów zasiądę przed małym ekranem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz