Poprzednia odsłona tej rubryki ukazał się ponad dwa miesiące
temu i zająłem się na jej łamach premierowym odcinkiem serialu ”Outcast:
Opętanie”. Spodobał mi się on na tyle, by chcieć śledzić jego kolejne
odsłony i dziś, dwa dni po wyemitowaniu finału, mogę podzielić się z Wami
swoimi wrażeniami. W tekście pojawiają się drobne spoilery, zatem jeśli jeszcze
nie widzieliście serialu, a macie taki zamiar – zostaliście ostrzeżeni.
Niech Was nie zwiedzie nazwisko Roberta Kirkmana wśród
współtwórców tego serialu. Osoby, które już dawno odrzuciły kolejne sezony
serialowego wcielenia ”The Walking Dead”, mogą w miarę spokojnie zasiąść
przy ”Outcast: Opętanie”, ponieważ serial ten pod wieloma względami
różni się od swojego znacznie popularniejszego, starszego brata. W mojej
ocenie, losy Kyle’a Barnesa wypadły także znacznie lepiej od bardziej
”bezpośredniego” konkurenta, za którego uznałem wyróżniającego się potężnymi
sinusoidami poziomu ”Preachera” z AMC. Oczywiście jednak nie zabrakło tu paru minusów.
Do wszystkiego oczywiście przejdę.
Zacznę jednak od zalet produkcji. Początkowo, bardzo mocno
obawiałem się tego, iż kolejny raz serialowy projekt Kirkmana zostanie
zdominowany przez masakrycznie słabych aktorów. To na szczęście nie znalazło
potwierdzenie w rzeczywistości, ponieważ znaczna część pierwszego planu wypadła
w swoich rolach bardzo przekonywująco. Jednak to nie Patrick Fugit, czyli bądź
co bądź główny bohater serialu, przykuwał mnie do odbiornika. Robili to ci,
którzy najmocniej dzielili z nim czas antenowy. Dla mnie, gwiazdą serialu jest
Philip Glenister, który wcielił się w postać wielebnego Andersona. Nie tylko
aktor otrzymał najciekawszy moim zdaniem wątek, lecz także najlepiej wywiązał
się z jego przedstawienia. Jest wiele scen, w których od Glenistera kipi
emocjami, przez co jego wątek nabiera umownego realizmu. Bardzo podoba mi się
powolny upadek tej postaci, przedstawione zostało to wręcz rewelacyjnie. Sporo
dobrego można także napisać o Wrenn Schmidt, która dotąd pojawiała się częściej
na deskach amerykańskich teatrów, niż na małym czy dużym ekranie, lecz ma
wszelkie zadatki na częstsze role w filmach i serialach. Zresztą, ma już
zaklepanych kilka ról, a ta część ”Outcast: Opętanie”, która była
poświęcona jej postaci pokazała, że pani Schmidt skrywa w sobie sopor talentu.
Kolejny plus dla Brenta Spinera – charyzmatycznego i tajemniczego, głównego
złego sezonu. Chociaż jego zamiary do końca nie są jasne, każda scena z jego
udziałem wywoływała u mnie większe lub mniejsze napięcie. Niestety nie o każdym
można tak napisać.
Sam Patrick Fugit wypadł przy tej trójce raczej kiepsko,
lecz miał on to szczęście być fajnie i konsekwentnie pisanym przez twórców. Cieszy
zwłaszcza fakt, że nie był przez cały sezon synonimem chodzącej depresji,
ponieważ w takiej wersji był strasznie nieciekawy. Ogólnie o ”Outcast:
Opętanie” można napisać, że fabularnie produkcja ta przez większość czasu nie
zawodziła. Równolegle prowadzonych wątków było całkiem sporo i tylko jeden z
nich – kwestia oprawcy Megan – poziomem odstawał od reszty i w sumie nawet nie
doczekał się żadnego rozwiązania tym sezonie. Generalnie jednak i tak w pewnym
momencie można było odczuć fakt, że chociaż serial miał stosunkowo krótki
sezon, to jednak i tak gdyby skrócono go jeszcze, na przykład do ośmiu
epizodów, generalnie szkody wielkiej by nie było.
Zapomnijcie jednak o zapewnieniach twórców serialu, jakoby ”Outcast:
Opętanie” miało odmienić spojrzenie na serialowe horrory. No cóż, tak się
totalnie nie stało, a wręcz można napisać, że od okolic trzeciego epizodu tej
produkcji, właściwie nie ma co tu straszyć do samego końca. Początkowo starano
się zaskakiwać, tworzyć napięcie i później faktycznie wystraszyć widza, z
czasem jednak te elementy fabuły zaczęło mocno się wycofywać na korzyść wątków
rodzinno-obyczajowych, które chociaż prowadzone są całkiem nieźle, to jednak nie
po nie zasiadało się do oglądania tego serialu. Klimatyczna, ostatnia scena
finałowego epizodu być może zwiastuje większy nacisk na bardziej horrorowi
akcenty historii. Na pewno nie obraziłbym się, gdyby właśnie tak się stało.
Generalnie ”Outcast: Opętanie” jest serialem dla mnie
idealnym na wakacje. Jest to czas, gdy większość interesujących mnie seriali ma
przerwę między sezonami i wtedy jest czas na jeden, dwa lub więcej produkcji,
których raczej na pewno nie śledziłbym jesienią czy wiosną. Produkcja stacji
Cinemax swoim poziomem jest o kilka długości przed chociażby ”Fear the
Walking Dead”, lecz zarazem podjęta tu tematyka nie jara mnie na tyle, bym
zdecydował się na oglądanie tej produkcji w trakcie normalnego sezonu. Nie
żałuję, że się zdecydowałem, ale gdyby nagle przesunięto drugi sezon, na przykład,
na przyszłoroczny wrzesień, raczej bym już odpuścił. Moja ocena to wakacyjne 3+/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz