Myślę, że nie ma się co oszukiwać. Superman jest taką postacią, którą chciałoby mieć u siebie każde wydawnictwo komiksowe w USA. Ponieważ DC ani myśli pozbywać się jednej ze swoich najjaśniejszych gwiazd, konkurencja musi obejść się smakiem i tworzyć swoje wariacje na temat tej postaci. Tych uzbierało się już całkiem sporo, wystarczy dobrze poszperać w ofercie Marvela, Image czy nawet nieco mniejszych wydawnictw jak Boom! Studios. W latach 90-tych, twórcy pracujący dla Image prześcigali się wręcz w tworzeniu niby-klonów Supermana. Wymienić można choćby Apollo, Mr. Majestica czy Supreme. No i był jeszcze Union, któremu poświęcę dzisiejszą odsłonę ”Z archiwum Image”.
Union, jak właściwie każda postać należąca do uniwersum WildStormu, została wymyślona przy udziale Jima Lee. Już pierwszy rzut oka na widoczną powyżej okładkę komiksu, na łamach którego postać ta debiutowała, daje nieodparte wrażenie, że oto Image Comics zaserwowało nam kolejną wariację na temat Supermana, tyle tylko że z jakiegoś rodzaju mieczami świetlnymi. Dopiero przyjrzenie się zeszytowi w środku rozmywało to złudzenie, bo ponieważ wygląd herosa jak i kilka jego zdolności sugerują mocne inspiracje, to jednak spośród niby-klonów Człowieka ze Stali, Union przypomina go po prostu najmniej.
Tutaj może wspomnę, że WildStorm bardzo mocno liczył na sukces tego komiksu i nie pierniczył się przy wydaniu zeszytu. Dzięki temu otrzymaliśmy wzmocnioną, kartonową okładkę, na której poszczególne kształty zostały wytłoczone, zaś wszystkie widoczne na powyższym zdjęciu złote elementy do dziś, pomimo upływu 23 lat, nadal świecą się jak psu... no, w sensie że bardzo. Ponadto, pierwszy zeszyt cyklu przyciągał jeszcze jedną, bardzo ważną rzeczą – była to pierwsza praca dla Image uwielbianego w latach 90-tych także i w Polsce Marka Texeiry (TM-Semicowe Punishery miniseria z Sabretoothem, która wyszła w ”Mega Marvel”). Nikt wówczas nie spodziewał się, że minie równo dziesięć lat, aż popularny Tex ponownie zrobi coś dla Image, lecz jest to już historia na zupełnie inną okazję.
O czym zatem jest sam komiks? Otóż zaczyna się jak większość ówczesnych produkcji Image Comics, a więc idiotycznie i naiwnie. Mike Heisler, który jest scenarzystą owego zeszytu i jak zwykle pokazał, ze jedyne co potrafi, to być dobrym kumplem Jima Lee. Dlatego też fabuła jest oklepana, pretekstowa i na poziomie gimnazjalnej rozprawki. Union pojawia się na miejscu olbrzymiej katastrofy i niemal z miejsca wpada na członków StormWatch, którzy biorą go za zagrożenie. W tym momencie otrzymujemy serię flashbacków, wyjaśniających pozaziemskie pochodzenie Ohmena, dowiadujemy się jak trafił na Ziemię i z kim przebywał. Oczywiście Jackson King i ekipa nie dają wiary jego słowom, jakoby ścigał okrutnych złoczyńców i dochodzi do standardowej bijatyki, którą kończy dopiero moment, w którym Union oczywiście bohatersko ratuje życie jednemu z członków StormWatch i paru cywilom. Zeszyt kończy się przedstawieniem głównego przeciwnika Uniona, którym jest złowrogi... Regent!
Nie ściemniam, kreatywność w wymyślaniu pseudonimów złoczyńców w początkowych latach istnienia Image stała mniej więcej na takim poziomie. Dla mnie osobiście i tak nic nie przebije Despota ze ”StormWatch”, ale Regent też jest w czołówce.
A teraz pewnie Was zaskoczę. Omawiany dzisiaj zeszyt czytało mi się naprawdę dobrze. Bo chociaż główna oś fabuły, ta opisana powyżej, jest oczywiście głupia jak but, to jednak w komiksie pojawia się także wątek drugoplanowy, który wyszedł całkiem sympatycznie. Otóż zagubiony na Ziemi Union trafia pod strzechy kobiety o imieniu Jill. Ta od dłuższego czasu jest samotna i, co tu dużo mówić, odrobinę jej z tego powodu odbija. Gdy poznaje Ohmena, strasznie szybko się do niego przywiązuje, zaś on... ogólnie ma ją w nosie. I ta relacja pomiędzy bardzo uczuciową i lekko nadpobudliwą kobietą, a zimnym i oschłym kosmitą rozpisana została w tym zeszycie całkiem sympatycznie, chociaż ze względu na limity miejsca, nie było znowu tego aż tak dużo. Pierwszy wolumin przygód Ohmena liczy sobie tylko cztery numery, a ponieważ mam je wszystkie, to mogę zdradzić, że w kolejnych Jill jest nieco więcej, a całość powoli zmierza w oczywistych kierunkach. Niemniej wciąż jest to przedstawiane bardzo fajnie, dzięki czemu czytając kolejne numery ”Union” można od czasu do czasu uśmiechnąć się nie tylko z powodu głupotek scenariuszowych.
Nie ściemniam, kreatywność w wymyślaniu pseudonimów złoczyńców w początkowych latach istnienia Image stała mniej więcej na takim poziomie. Dla mnie osobiście i tak nic nie przebije Despota ze ”StormWatch”, ale Regent też jest w czołówce.
A teraz pewnie Was zaskoczę. Omawiany dzisiaj zeszyt czytało mi się naprawdę dobrze. Bo chociaż główna oś fabuły, ta opisana powyżej, jest oczywiście głupia jak but, to jednak w komiksie pojawia się także wątek drugoplanowy, który wyszedł całkiem sympatycznie. Otóż zagubiony na Ziemi Union trafia pod strzechy kobiety o imieniu Jill. Ta od dłuższego czasu jest samotna i, co tu dużo mówić, odrobinę jej z tego powodu odbija. Gdy poznaje Ohmena, strasznie szybko się do niego przywiązuje, zaś on... ogólnie ma ją w nosie. I ta relacja pomiędzy bardzo uczuciową i lekko nadpobudliwą kobietą, a zimnym i oschłym kosmitą rozpisana została w tym zeszycie całkiem sympatycznie, chociaż ze względu na limity miejsca, nie było znowu tego aż tak dużo. Pierwszy wolumin przygód Ohmena liczy sobie tylko cztery numery, a ponieważ mam je wszystkie, to mogę zdradzić, że w kolejnych Jill jest nieco więcej, a całość powoli zmierza w oczywistych kierunkach. Niemniej wciąż jest to przedstawiane bardzo fajnie, dzięki czemu czytając kolejne numery ”Union” można od czasu do czasu uśmiechnąć się nie tylko z powodu głupotek scenariuszowych.
Lecz i tak nie ma się co oszukiwać – prawdziwą gwiazdą zeszytu jest oczywiście Texeira. Artysta ten ze swoim stylem idealnie wpisał się w lata 90., lecz przy tym kilkukrotnie pokazywał, że jest o kilka długości przed wieloma bardziej znanymi nazwiskami. W omawianym dzisiaj zeszycie rysownik oczywiście został skażony ”syndromem Image”, lecz nie w sposób, o jakim moglibyście pomyśleć. Przykładowo, kilka kadrów bardzo mocno przypomina dzieła jednego z założycieli wydawnictwa, a mam na myśli Todda McFarlane’a. Niemniej, pomimo tego Tex nie rozmienił się na drobne i jeśli macie w swoich kolekcjach stare zeszyty z TM-Semica, to możecie sobie porównać. Zmian większych nie odnotowano, a artysta zaserwował czytelnikom miks mocnych, wyrazistych i sprawiających wrażenie niedbałych szkiców z kadrami, przy których wysiłek rysownika aż wylewa się z każdego zakątka. Jest w komiksie kadr, na którym twarz Jacksona Kinga ze StormWatch narysowana została wyłącznie przy pomocy krótkich i cienkich pociągnięć ołówkiem i wygląda to rewelacyjnie. Zdaję sobie jednocześnie sprawę, że styl prezentowany przez Texeirę nie każdemu przypadnie do gustu, lecz dla mnie stanowi on największy plus zeszytu. Spory minus dla osób zajmujących się kolorami – miejscami spartolili swoją robotę, a najmocniej rzuca się to w oczy w momentach, gdy Ohmen wyjmuje swoje plazmowe... kije. To brzmi źle, wiem.
Zaś wspomniane na początku podobieństwa do postaci Supermana? Kończą się mniej więcej w połowie zeszytu.
3/6
Zaś wspomniane na początku podobieństwa do postaci Supermana? Kończą się mniej więcej w połowie zeszytu.
3/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz