Dziesięć dni temu pojawiła się 55 odsłona rubryki "Top 5", na łamach której zaprezentowałem kilka smaczków dotyczących pracy dla Image Comics. Ku mojemu zdziwieniu, post ten nabił jakieś niesamowite wyniki w statystykach i zebrał kilka pozytywnych opinii, zatem dziś pociągnę temat. Poszperałem i doszukałem się sześciu rzeczy wartych wspomnienia, o części z nich już nawet wspominałem tu na blogu, a ponieważ żadna nie wydała mi się mniej istotna, dlatego dziś "Top 5" liczy sześć punktów :)
6. Mała errata do poprzedniej odsłony - studia rządzą się po swojemu.
W sumie głupio wyszło, że poprzednim razem tego nie podkreśliłem. Obecnie w ramach Image Comics funkcjonują studia McFarlane Productions, Shadowline, Skybound, Top Cow oraz, chociaż w zasadzie tylko na papierze, Highbrow Entertainment Erika Larsena (logo nie pojawia się nawet w komiksach z Dragonem) i niemal wszystko to, co napisałem przy okazji poprzedniej odsłony "Top 5", tych oddziałów nie dotyczy. Co dokładnie mam na myśli? Pracując w Top Cow oraz u Todda McFarlane'a, twórcy uwiązani są kontraktami oraz muszą liczyć się z mocną kontrolą edytorską lub samego Wielkiego Brata, który w każdej chwili może zwolnić ich z pracy. Top Cow namiętnie w ostatnich latach kasowało swoje tytuły czy restartowało uniwersum (zanim jeszcze umarło). Wreszcie zaś w Shadowline czy Skybound wcale nie trzeba aż tak bardzo mieć głowy na karku, ponieważ studia te, do pewnego momentu, aktywnie uczestniczą w procesie powstawania komiksu. Wczoraj chociażby pisałem o premierze "Horizon" ze Skybound, którego scenarzysta otwarcie przyznał, że rysownik został mu przydzielony. Co prawda liczne przykłady niedokończonych tytułów z dwóch wspomnianych studiów świadczy o tym, że parasol ochronny nie jest otwarty non-stop, to jednak pod pewnymi, jest tam łatwiej zacząć.
5. Image Comics (póki co) daje gwarancje na wydanie opóźnionych numerów.
Eric Stephenson przyznał, że krok ten nie jest szczególnie udany i będzie chciał go zmienić, lecz na razie nie podał żadnych konkretów, dlatego też uznaję, że zasada nadal obowiązuje. Ale o co chodzi? Otóż gdy komiks X zaczyna łapać opóźnienia wynikające ze zdarzeń losowych (wypadek, choroba, brak funduszy na dalszą publikację), Image Comics daje gwarancję opublikowania przynajmniej jednego, kolejnego numeru, niezależnie od tego, jak będzie się prezentować. Brzmi całkiem nieźle, ponieważ zachęca to twórców chociażby do wysilenia się i stworzenia jednego, finałowego zeszytu. Diabeł tkwi w szczegółach. Gwarancja ta jest o tyle nieszczęśliwa, że pozwala na publikację wszystkiego. Jeśli więc, przykładowo, Kurtis J. Wiebe dokończy jednak serię "Peter Panzerfaust" i dośle do wydawnictwa materiały z 24 zeszytu, które będą kretyńską historią, narysowaną na kolanie, brzydką, nieskładną i stojącą w sprzeczności z poprzednimi odsłonami, Image wciąż ma obowiązek to wydać. Co prawda nic takiego się dotąd nie zdarzyło, ale Stephenson woli dmuchać na zimne i zapowiada odejście od tej reguły. Czy przypadkiem już to zrobił i jaka jest alternatywa? Niestety nie wiadomo.
4. Nazwisko ma znaczenie.
Można sobie pomyśleć, że praca dla Image wygląda tak: wpadasz na świetny pomysł, przynosisz go do Erica Stephensona lub któregoś z włodarzy poszczególnych studiów i masz w kieszeni publikację. No nie, to tak nie działa. Przynajmniej nie dla wszystkich. Jeśli masz na nazwisko Vaughan, Hickman, Remender, Fraction, DeConnick, Aaron, Williamson, Wiebe, Rossmo, Sejic czy... Liefeld - możesz już zacząć pracować nad całą serią. Jeśli zaś jesteś debiutantem, nawet z rewelacyjnym pomysłem, musisz się nieco mocniej napocić. Od boomu z 2012 roku, nadrzędnym celem Image Comics jest zdobycie coraz większych udziałów w rynku komiksowym, przy jednoczesnym zachowaniu swojej tożsamości i najważniejszych zasad. Jak inaczej to zrobić, jeśli nie kusząc nie tylko dobrymi historiami, ale i znanymi nazwiskami? Jest to oczywiście smutne i mało warte pochwalania, lecz fakty mówią same za siebie - procentowy udział tytułów należących do "anonimów" stale maleje w porównaniu do serii od "gwiazd". Jedyny plus jest chyba tylko taki, że gdy ktoś raczej nieznany otrzyma swoją szansę w Image, z reguły jest to coś naprawdę godnego uwagi. Żeby daleko nie szukać przykładu, podam jeden tytuł: "The Humans" Keenana Marshalla Kellera i Toma Nelly'ego.
3. Skottie Young zmienił tytuł swojego komiksu po sugestii Erica Stephensona.
Pierwsza z trzech rzeczy, o których kiedyś już pisałem na blogu. Otóż żadną tajemnicą nie jest, że Skottie Young chciał, aby tworzone przez niego przygody małej Gertrudy nazywały się "Fuck Fairyland". Ten pomysł nie przypadł jednak do gustu Ericowi Stephensonowi, który przekonywał twórcę, że taki tytuł bardzo negatywnie wpłynie na sprzedaż komiksu. Nieocenzurowane przekleństwo na okładce sprawiłoby, że właściciele sklepów nie mogliby wystawiać go w regałach czy też na sklepowych witrynach, a kolejne numery sprzedawaliby tak, jak swego czasu rozchodziły się kolejne odsłony "Dicks" od Avatar Press, czyli "spod stołu". Young uznał w końcu, że Stephenson ma rację i tak oto powstało "I Hate Fairyland", ale... artysta także niejako postawił na swoim. Każdy kolejny zeszyt tego cyklu posiada bowiem okładkę alternatywną, gdzie widzimy "poprawny" tytuł. Powyżej, dla przykładu, wariantowe okładki A oraz B pierwszego numeru.
2. Seria "Outcast" tak naprawdę nosi inny tytuł.
Pełna i oficjalna nazwa tego komiksu tak naprawdę brzmi "Outcast by Kirkman & Azateca", lecz zarówno ja, jak i inne serwisy oszczędzają sobie klepania pełnego tytułu za każdym razem, ponieważ i tak wiadomo, o jaki komiks chodzi. Tylko skąd ten tytuł? Otóż gdy Robert Kirman zapowiadał start tej serii, nazwał ją po prostu "Outcast". Wówczas, wydawnictwo Valiant Comics pogroziło palcem, ponieważ posiada prawa do publikacji komiksu o takiej nazwie. Generalnie, była to bardzo podobna sprawa jak konflikt Marvela z DC o nazwę "Captain Marvel", lecz ze znacznie szybszym finałem. Kirkman bowiem od razu uznał rację Valiant i zmienił nazwę swojej serii, jednocześnie trochę obśmiewając całe zamieszanie. I tak oto co miesiąc Skybound publikuje kolejne odsłony "Outcast by Kirkman & Azateca".
Szkoda, że podobnie sprawy nie rozwiązał Kurt Busiek, którego seria "The Autumnlands" zmieniała swój tytuł już dwa razy.
Szkoda, że podobnie sprawy nie rozwiązał Kurt Busiek, którego seria "The Autumnlands" zmieniała swój tytuł już dwa razy.
1. Jak "Red Skin" stało się "Red One"?
Terry Dodson jest rysownikiem znanym nie tylko w USA, ale także w Europie. Gdy więc na naszym kontynencie pojawiło się "Red Skin" z jego rysunkami (komiks dostępny także w naszym kraju, dzięki wydawnictwu Scream), chciał także zaprezentować go czytelnikom w USA. Ostatecznie nakłonił do tego wydawnictwo Image Comics, lecz jak widzicie na powyższych okładkach, zmienił się tytuł oraz widoczna na nich bohaterka zyskała trochę ubioru. Dlaczego tak się stało? Jeśli chodzi o to, że Vera Yelnikov w wersji Image jest ubrana, zadziałał oczywiście ten sam wzgląd obyczajowy, który tak często wyśmiewamy. Na okładce może lać się krew, latające flaki są jak najbardziej ok, ale pokaż kawałek nagości i masz przesrane. Dlatego postać trzeba było odziać. Zmiana tytułu to już inna kwestia. Red Skin, czyli Czerwona Skóra to faktycznie tytuł nadawany w ZSRR bojowniczkom o sprawę komunizmu. Jednakże w USA określenie to kojarzy się bardziej z Indianami i uznano, że byłoby to zbyt mylące dla potencjalnych odbiorców, a przynajmniej tych nie grzeszących zbytnio inteligencją. Kto by bowiem skojarzył sierp i młot, prawda? :D Przez to zdecydowano się na zmianę tytułu i przyozdobienie go dodatkowo, charakterystyczną dla Związku Radzieckiego gwiazdą.
Na koniec tylko od siebie dodam, że okładka amerykańska podoba mi się znacznie bardziej od oryginału.
I to tyle na dziś. Trzeciej część ciekawostek raczej prędko nie oczekujcie - wystrzelałem się z zapasów :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz