I tak oto dostaliśmy w swoje łapy
szósty już tom WKPNKSWW (skrót do rozszyfrowania na tylnej stronie okładki
niniejszej pozycji) i można powiedzieć, że tym samym jesteśmy na półmetku
podróży Marka Graysona. Przy okazji oceniania poprzedniego tomu nie ukrywałem,
że ten nie przypadł mi jakość szczególnie do gustu i wyraźnie sprawiał wrażenie
rozstawiania pionków na szachownicy przed najważniejszymi ruchami. Dziś mogę
śmiało stwierdzić, że jedenaście rozdziałów później jesteśmy w podobnym
miejscu, aczkolwiek po drodze wydarzyło się naprawdę sporo.
Tom otwiera inwazja dowodzonych
przez Angstroma Levy’ego, alternatywnych wersji Invincible’a. tutaj polski
czytelnik dostaje nie lada gratkę, ponieważ w owych dwóch rozdziałach swoje
trzy grosze dorzuca cała ferajna postaci z dawnego uniwersum Image i swoje
gościnne występy zaliczają Spawn, Savage Dragon czy członkowie Youngblood. Gdy
uda się uporać z tym kłopotem, nasz bohater musi zmierzyć się z nadszarpniętą
reputacją, a także kolejnym Viltrumianinem, którym jest potężny Conquist. Ten
kolejny raz zmusi Marka do przemyślenia swoich działań jako superbohater. W
końcu będzie on musiał wraz ze Strażnikami Globu odeprzeć inwazję mózgonogów na
naszą planetę. Tymczasem jego ojciec wraz z Allenem zbierają siły mogą postawić
się siłom z Viltrum, zaś Atom Eve odkryje coś, co może całkowicie odmienić jej
związek z Graysonem.
Szósty tom serii ”Invincible” nie kłamie czytelnikowi –
na tyle okładki przeczytać możemy, że jest on wypełniony akcją aż po brzegi i
tak jest w istocie. Tom ten składa się z kolejnych dziesięciu zeszytów
regularnej serii oraz jednego, specjalnego one-shotu i tak na dorbą sprawę
podążąmy tu od jednej walki do kolejnej, zaś spokojniejszych i bardziej
obyczajowych momentów, do jakich przyzwyczaił nas Robert Kirkman, tym razem są
tu nieco mocniej zepchnięte na dalszy plan. Co oczywiście nie oznacza, że nie
ma ich tu wcale. Czy pójście w ciąg kolejnych, coraz bardziej brutalnych starć
wyszło komiksowi na dobre. Moim zdaniem tak, ponieważ nie ukrywam, że pomimo
zdecydowanie większej miałkości prezentowanych historii, cyklowi była potrzebna
dłuższa chwila uwolnienia się od lepszego bądź gorszego, trykociarskiego
moralizatorstwa, które w dużej mierze obniżyło moją ocenę poprzedniego tomu. W
szóstym tomie ”Invincible” dzieje
się sporo, a my obserwujemy ponownie mocno zagubionego, porywczego, nieco
niepewnego w swych działaniach oraz totalnie wściekłego superbohatera, który
bardzo niebezpiecznie zbliża się do przekroczenia cienkiej granicy dobra oraz
zła i moim zdaniem to się sprawdza o wiele lepiej, niż bardziej zachowawcza
podejście. Jednocześnie nie jest tak, że otrzymujemy kompletnie nowy komiks.
Nie, to nadal ”Invincible” sprawnie
kopiujący najbardziej znane superbohaterskie tropy i podający je nam na tacy w
taki sposób, że mamy wrażenie iż danie to jest znacznie smaczniejsze niż
zazwyczaj, nawet jeśli mieliśmy z nim już wielokrotnie do czynienia. Są więc
najeźdźcy z innych wymiarów czy z kosmosu, od czasu do czasu pojawi się jakiś
”Ziemski” problem, ktoś uważany za martwego wróci z żądzą zemsty – wszystko to
totalnie znamy, ale jednak to, o czym wielokrotnie już pisałem, czyli
wyczuwalna na każdej stronie totalna zajawka Kirkmana, sprawia iż lektura ”Invincible” wchodzi lepiej, niż
teoretycznie powinna.
No i mamy tu jeden z tych
superbohaterskich wątków romantycznych, od którego nie chce mi się wymiotować,
a to spore osiągnięcie. Mark i Eve mają w sobie to coś, co sprawia iż z ciekawością
śledzę kolejne ich losy i jestem absolutnie przekonany, że gdybym robił właśnie
pierwsze podejście do serii ”Invincible”,
to nawet zajarałbym się tym elementem fabuły nieco mocniej. A i tak najlepsze
dopiero przed nami.
Jeśli chodzi o rysunki, to do Ryana
Ottleya dołącza tutaj na moment Cory Walker – współtwórca i pierwszy rysownik
serii. ”Invincible” ma jednak na
tyle specyficzną warstwę graficzną, że przejścia pomiędzy oboma artystami
praktycznie nie są zauważalne, co jest na plus, jeśli chodzi o spójność rysunkową
cyklu, lecz z drugiej trochę wiąże im obu ręce. Walker zajmuje się ilustracjami
do dwóch rozdziałów niniejszego tomu oraz jednej historii uzupełniającej i w
obu tych przypadkach wspomaga go kolorysta Dave McCaig. Za barwy w pozostałych
zeszytach odpowiedzialny był z kolei FCO Plascencia. Występ gościnny tego
pierwszego jest zauważalny. Bo barwy różnią się wyraźnie od tych, do których
dotąd nas przyzwyczajono. Nie jest to jednak coś, co w znaczący sposób
podniosłoby lub obniżyło moją ocenę tego tomu serii ”Invincible”.
Nic się nie zmienia w kwestii
jakości wydania. Tom od wydawnictwa Egmont jest z twardą okładką i w cenie
99,99zł. Na samym końcu kilkanaście stron zajmują dodatki ze szkicami i
komentarzami autorów. Ja lubię je czytać, lecz wiem, że dla niektórych są one
zwyczajną stratą miejsca. Tych drugich bonusy z szóstego tomu nie przekonają
zapewne do zmiany zdania.
Jak już wspomniałem na samym
początku, półmetek serii ”Invincible”
już za nami. Wielka wojna Viltrumiańska nadchodzi i mogę śmiało powiedzieć, że
tendencja wzrostowa zostanie podtrzymana. Tom szósty jest moim zdaniem lepszy
od poprzedniego, a następny tę poprzeczkę jeszcze mocniej dźwignie.
"Invincible #6" do kupienia w sklepach Egmontu i ATOM Comics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz