Już kilkukrotnie dawałem tu na blogu
jasno do zrozumienia, że seria ”Ice
Cream Man” jest obecnie jedną z moich ulubionych pozycji spośród tych z
oferty Image, których jak dotąd nie uświadczyliśmy w Polsce. Cykl ten
przedstawiał nam na początku jednozeszytowe historie grozy (nierzadko również z
domieszką innych gatunków), których punktem wspólnym był tytułowy lodziarz,
wokół którego scenarzysta zaczął budować swoistą mitologię. Jednak im dalej w
las tym ciemniej. W czwartym tomie cyklu lodziarz cały czas jest obecny, lecz ma
w nim wręcz marginalną rolę. Na szczęście i tak niemożliwym jest móc
stwierdzić, by cykl ten odszedł od poziomu, do jakiego zdążył już przyzwyczaić
swoich fanów.
”Ice Cream Man” przez dłuższy czas rzuca nam kolejne wskazówki co do
tego, kim w zasadzie jest tajemniczy lodziarz, lecz trudno mi nie odnosić
wrażenia, że W. Maxwell Prince traktuje tę serię przede wszystkim jako poligon
doświadczalny dla najróżniejszych form horroru komiksowego i to wszystko osiąga
swoiste apogeum właśnie w tym tomie, który jak zwykle, składa się z czterech
kolejnych rozdziałów. Szkoda tylko, że największą bombę rzucono na czytelnika
już na samym początku.
Początkowy rozdział ”Tiny Lives” to bowiem coś, z czym w
formie komiksowej miałem do czynienia pierwszy raz w życiu i zrobiło to na mnie
ogromne wrażenie – mamy tu do czynienia z palindromem, czyli wyrażeniem brzmiącym
tak samo, gdy jest czytane od lewej do prawej jak i od prawej do lewej (np.
”kajak” czy dość popularne ”kobyła ma mały bok”). I faktycznie, W. Maxwell
Prince oraz Martin Morazzo zaprezentowali nam opowieść, która czytana zarówno
od pierwszej jak i od ostatniej strony jest dokładnie taka sama, tyle tylko, że
w przeciwieństwie do znanych w Polsce palindromów, ma w sobie dużo sensu i
logiki. Obserwujemy w niej Paula, który nie może pogodzić się ze stratą ukochanego
i wiedziony przeczuciem schodzi do kanałów, gdzie spotyka najróżniejsze
dziwności. Z pewnością nie jest to najlepsza historia, jaką mieliśmy jak dotąd
okazję przeczytać na łamach serii ”Ice
Cream Man”, ale zdecydowanie jest ona najbardziej pomysłowa. Warto zwrócić
uwagę także na to, że sporo słów, które pada w owym rozdziale to palindromy (są
nawet wymienione one w dodatkach), więc gdyby ktoś zdecydował się wydać ten
komiks w naszym kraju, to autentycznie współczułbym jego tłumaczowi. Chociażby
dla tych nieco ponad dwudziestu stron warto było zapłacić za ten tom. Na
szczęście, dalej również sporo fajnych rzeczy się dzieje.
Drugi rozdział czwartego tomu cyklu
to z kolei coś dla fanów wszelkiego rodzaju szarad. Tym razem obserwujemy
Earla, który podczas rozwiązywania krzyżówki postanawia uciec od własnego
życia. Niekoniecznie mu się to udaje, a tymczasem życie jego żony jest poważnie
zagrożone. Tutaj Prince przez większą część opowieści prowadzi narrację tak,
jakbyśmy wraz z głównym jej bohaterem rozwiązywali krzyżówkę, co wyszło dość
upiornie i z pewnością przez jakiś czas będę nieco inaczej spoglądać na
magazyny sudoku, które od czasu do czasu sobie kupuję. Podoba mi się to, jak
scenarzysta z pozornie dość błahej i codziennej czynności potrafił uczynić coś,
co wywołało w czytelniku uczucie niepokoju.
Podobnej sztuki zresztą Prince
dokonał w kolejnym rozdziale, w którym obserwujemy jak dziewczyna o imieniu
Lily oszalała z powodu… płaszcza. Tak, nie przywidziało się Wam. Jasne, bywały
już przypadki filmów grozy o opętanej, morderczej oponie, więc czemu by nie
uczynić przeklętym fragment garderoby? Tyle tylko, że tutaj twórcy komiksu
podeszli do sprawy poważnie, co zaowocowało kolejną, świetną opowieścią – jeśli
chodzi o jakość samego scenariusza, to jest to mój ulubiony rozdział czwartego
tomu zbiorczego serii ”Ice Cream Man”.
Dodatkowy plus dla duetu twórców (chociaż jednak nieco bardziej kieruję te
słowa w stronę Martina Morazzo) także za całkiem sprawne, niezbyt mocno
narzucające się i zarazem bardzo nieprzyjemne nawiązywanie do imienia głównej
bohaterki.
No i wreszcie zamykająca ten tom
opowieść wyjaśni nam, dlaczego nie warto zaglądać do pamiętnika dorastającej
córki (o ile takową posiadacie oczywiście). Tu muszę przyznać, że historia
nieco mnie rozczarowała, ponieważ podobny motyw spotykałem już na swojej drodze
wielokrotnie i tym razem W. Maxwell Prince nie dołożył tutaj za wiele od siebie
oraz czuć nie do końca wykorzystany przez autora potencjał. Opowieść ta na tle
pozostałych z niniejszego tomu serii ”Ice
Cream Man” jest stosunkowo banalna i chyba tylko samo jej zakończenie oraz
ostateczne losy Mitcha – ojca wspomnianej nastolatki, może stanowić swoistą
zagadkę. Ale raczej niezbyt trudną, bo można było się spodziewać jakiegoś
powiązania z przewijającym się przez cały rozdział pamiętnikiem. Niemniej,
zamknięcie tego tomu nie rzuciło mnie na kolana.
”Tiny Lives” zawiera kilka stron materiałów dodatkowych. Jest to
galeria okładek wariantowych oraz cztery strony tak zwanego ”zaplecza”, z
którego na przykład dowiadujemy się, że w rozdziale palindromowym, Martin
Morazzo i tak musiał rozrysować pełne dwadzieścia cztery strony komiksu,
ponieważ nie dało się użyć komputerowych sztuczek, by pomieszać i odwrócić
kadry na już gotowych planszach.
Czwarty tom serii ”Ice Cream Man” udowadnia kolejny raz,
że mamy do czynienia z naprawdę wartościową i nietypową pozycją. Nie rzucił
mnie na kolana tak samo jak chociażby odsłona trzecia, ale wciąż jaram się
niesamowicie na myśl o tym, że za kilka miesięcy doczekam się kolejnego,
piątego już tomu. Ze swojej strony oczywiście polecam.
"Ice Cream Man vol. 4: Tiny Lives" do kupienia w ATOM Comics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz