W tekście pojawia się jeden, delikatny spoiler, ale na wszelki wypadek ostrzegam, żeby nie było.
Na początek małe
przypomnienie, chociaż stali bywalcy bloga wiedzą o tym już doskonale – Marka
Millara i mnie łączy baaaardzo szorstka przyjaźń. Na tyle, bym uważał go za
bodaj najbardziej przereklamowanego twórcę komiksów, który cały czas tworzy
nowe tytuły. I dlatego lektura ”Jupiter’s
Legacy: Dziedzictwo Jowisza #2” było dla mnie sporą niespodzianką. Oto
bowiem wreszcie dostałem coś autorstwa Millara, do czego w zasadzie nie mam o
co się przyczepić. Ale dla równowagi wspomnę, że i powodów do zachwytów wielu
nie widać.
Akcja komiksu przenosi
nas do roku 2020 i jest naturalną kontynuacją tego, co widzieliśmy w tomie
poprzednim. Kilka lat po śmierci Utopiana, największa grupa superbohaterów
przejęła władzę nad światem. Kontrolują oni nie tylko porządek na ulicach, ale
także światową ekonomię, wojska i liderów politycznych. Pozornie są tymi
dobrymi, ale tak naprawdę prowadzą świat na skraj władzy absolutnej i jedynym
ratunkiem dla dotychczasowego porządku są ci, z którymi dotąd walczyli. Chloe –
córka Utopiana – wraz ze swoimi bliskimi zbiera ekipę byłych łotrów.
Gdy materiał wchodzący w
skład ”Jupiter’s Legacy: Dziedzictwo
Jowisza #2” ukazywał się w USA, Mark Millar jak to ma w zwyczaju, obiecywał
czytelnikom złote góry i niemożliwe przeżycia. Po swoich perypetiach w pierwszą
odsłoną cyklu, którą lata temu zdecydowałem się zbierać w zeszytach i gorzko
tego pożałowałem, odpuściłem sobie czytanie dwójki. Edycja Muchy jest więc moją
pierwszą stycznością z tą historią i nie wiem czy akurat trafiło na jakiś mój lepszy
dzień, ale chociaż większości tego, co Millar swego czasu naobiecywał
oczywiście w komiksie nie znalazłem, to jednak czas przy nim spędzony nie nazwę
straconym. Scenarzysta bowiem dostarczył nam całkiem solidną historię superhero
w swoim dość charakterystycznym, nieco przerysowanym stylu, która w obecnym
zalewie tego typu opowieści faktycznie momentami pozytywnie się wyróżnia.
Nie licząc jednego
wyjątku, do którego za moment przejdę, ”Jupiter’s
Legacy: Dziedzictwo Jowisza #2” praktycznie zupełnie pozbawione jest tego,
co mi najmocniej przeszkadzało przy odsłonie pierwszej, a więc ogromnych dziur
fabularnych. Znane nam już postacie doczekały się rozwinięcia, które może nie
jest godne piania, zachwytów i Eisnerów, ale miło jest przypomnieć sobie, że postacie
pisane przez Millara czasami mają jakieś nienajgorsze back-story, a i nawet
możliwe jest napisanie rozwinięcia ich charakterów. I chociaż nie uważam, by
scenarzysta ten na łamach ”Jupiter’s
Legacy: Dziedzictwo Jowisza #2” odkrył tu na nowo Amerykę czy dorzucił coś
nowego do coraz mocniej skostniałego gatunku superhero, to jednak już sam fakt
tego, iż nie otrzymaliśmy żenującego zestawu pustych i oklepanych postaci,
podziurawionej fabuły z trudnymi do wytłumaczenia przeskokami akcji oraz
przygody kroczącej od punktu do punktu po planszy najbardziej generycznego
schematu trykociarstwa, zasługuje na wyróżnienie. W efekcie omawiany właśnie
komiks czytało mi się dużo lepiej od paru pozycji z Marvel NOW czy DC
Odrodzenie, które z niewytłumaczalnego dla mnie powodu nadal zbieram.
Pochwalić można także
tempo prowadzenia historii, które jest bardzo szybkie, jednakże Millar potrafił
znaleźć w tym wszystkim kilka momentów na uspokojenie i złapanie oddechu po
kolejnym mordobiciu, ale zarazem bardzo sprawnie rozpisał poszczególne
bijatyki. Tego akurat nigdy Millerowi nie byłem w stanie zarzucić – gdy
przychodzi mu pisać starcia na dość sporą skalę, to z reguły nie zawodzi i
potrafi przykuć uwagę oraz podtrzymać zainteresowanie czytelnika.
Lecz żeby nie było tak
kolorowo, jedna rzecz naprawdę mocno kłuła mnie w oczy. Ten jeden raz aż
prosiło się o to, by wykorzystać dość oklepany motyw z komiksów
superbohaterskich i trochę mi przeszkadzało, że go zabrakło. Spoiler: strasznie nienaturalnie
wyszło bowiem to, że zebrana naprędce grupa byłych superłotrów praktycznie z
miejsca staje się mocno zgraną i niewiarygodnie wręcz zgodną grupą, w szeregach
której nie ma żadnych zdrad, knucia, kłótni i tym podobne. Ogólnie można mocno
przyczepić się do prezentacji postaci z drugiego planu, z których część jest
raz wspomniana z pseudonimu, potem pojawia się na paru kadrach i tyle z ich
udziału w całym ”Jupiter’s Legacy:
Dziedzictwo Jowisza #2”.
Jako że oryginalny
materiał, z którego składa się omawiany tom w USA wychodził mocno opóźniony,
można być jednak jednej rzeczy pewnym. Tego, że Frank Quitely dopieścił każdą
stronę swojego autorstwa i jeśli tylko lubie charakterystyczny styl tegoż
autora, to z pewnością nie zawiedziecie się na lekturze ”Jupiter’s Legacy: Dziedzictwo Jowisza #2”. Oczywiście nie zabrakło
tu typowych dla tego rysownika momentów, gdy ta sama postać na jednym kadrze
wygląda jak nastolatek, a na kolejnym jakby zbliżała się do emerytury, lecz w
przypadku Quitely’ego to w zasadzie standard. O ile jego rysunki są w mojej
ocenie naprawdę dobre, tak już kolory nałożone przez Petera Doherty’ego nie
prezentują się szczególnie okazale. Komputerowe efekty miejscami aż rażą swoją
sztucznością, a trafność doboru niektórych kolorów budzi mocne wątpliwości.
Wydawnictwo Mucha Comics
opublikowało tytuł ten w swoim obecnie już standardowym, nieco powiększonym
formacie w cenie okładkowej w wysokości 59 złotych. Na końcu dostajemy parę
stron dodatków, wśród których znalazły się szkice Quitely’ego oraz małe
fragmenty scenariusza.
Ogólnie ”Jupiter’s Legacy: Dziedzictwo Jowisza #2”
nie jest dla mnie komiksem, któremu mógłbym wystawić coś więcej niż czwórkę z
plusem w skali szkolej. Ale przy mojej alergii na dzieła Millara to i tak
naprawdę sporo. Nie jest to nic, co w jakikolwiek sposób odmieniłoby obrazkowy
gatunek trykociarki, ale jako coś lekkiego i dającego się bez bólu poczytać,
tytuł ten jest w stanie się sprawdzić.
------------------------------------------------------------------------------------
"Jupiter's Legacy: Dziedzictwo Jowisza #2" do kupienia w sklepie Mucha Comics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz