Ależ ten czas zapiernicza. Ledwo
człowiek się obejrzał, a tu już czwarty tom ”Invincible” wylądował w naszych łapach. Jedna trzecia historii już
za nami i mam nadzieję, że podzielacie moje zdanie, iż jeszcze nie dotarliśmy
do momentu krytycznego w komiksach Kirkmana, a więc tego, kiedy w zasadzie
przestaje nas interesować co będzie dalej, a czytamy bardziej z
przyzwyczajenia. Przynajmniej ja tak mam. Na ”Żywe Trupy” od Taurusa czekam w zasadzie tylko po to, by mieć
komplecik na półce, a prawdziwie mocną zajawkę straciłem w okolicach
jedenastego lub dwunastego tomu, ”Oblivion Song: Pieśń Otchłani” już po
drugim tomie zrobiło się dla mnie takie mocno ”meh”, zaś ”Outcast: Opętanie” zapamiętam głównie z tego, że rozkręcało się to
niemożliwie długo. Tymczasem po czterech (podwójnych, przypomnę) tomach przygód
Marka Graysona nie tylko chcę więcej, ale i z pewnym przerażeniem odkrywam, że
młodzieńcze komediodramaty jakich jest tu pełno czyta mi się znakomicie.
Bo wiecie, najfajniejszą rzeczą w
serii ”Invincible” jest to, że
trudno ją jednoznacznie wrzucić do jednego worka, a Kirkman sprawnie manewruje
pomiędzy gatunkami, którym akurat teraz dane jest więcej czasu antenowego. I
tak na łamach czwartego tomu cyklu obserwujemy zarówno kolejną, epicką przygodę
w kosmosie oraz gigantyczną rozpierduchę w środku miasta, jak i kameralne
śledztwo które idzie nie tak jak powinno, jak i rodzinne rozterki Marka,
któremu niedawno przybył do rodziny braciszek lub też jego sercowe rozdarcie
pomiędzy dwiema świetnymi dziewczynami. A jakby tego wszystkiego było mało,
drugi plan też jest bardzo mocno aktywny, dzięki czemu interesujemy się nie
tylko losami głównego bohatera, ale także Robota, Rexa, Immortala czy kosmity
Allena. I wszystko to Kirkman sprzęgł ze sobą w taki sposób, że świat
przedstawiony na łamach serii ”Invincible”
cechuje się znakomitą synergią. Niemal każda postać ma tu swoje miejsce i rolę
do odegrania, a scenarzysta porusza się pomiędzy wątkami z taką sprawnością, że
z równie dużym zainteresowaniem czytam zarówno o tym jak Mark tłucze po ryju
Marsjan jak i momenty, w których chłopak po prostu stara się rozwiązać swoje
problemy w związku z Amber.
Jednocześnie ”Invincible” niezmiennie cechuje się tym, co ujęło mnie już dobre lata
temu i siła tego nie maleje nawet z czasem i przełożeniem komiksu na język
polski. Mianowicie to, iż scenarzysta z jednej strony wyraźnie bawi się
konwencją komiksu superbohaterskiego i w pewnych momentach wyraźnie szydzi z
typowych dla tego gatunku rozwiązań fabularnych (przypomnijmy sobie chociażby parodię
Ligi Sprawiedliwości z tomu pierwszego), ale jednocześnie widać, iż tytuł ten
to jego list miłosny do trykociarzy, których to Kirkman autentycznie kocha i
szanuje. Z komiksu emanuje swoista prawdziwość intencji twórcy, co cieszy
podwójnie, bo w dzisiejszych czasach taką realną zajawkę tematem wyczuć można u
bardzo niewielu twórców. Zaś w Polsce chyba tylko u zinowców, co jest na swój
sposób zwyczajnie smutne. I tak, na łamach ”Invincible” komiksowej Ameryki nikt na nowo nie odkrywa. Ale twórca
scenariusza sprawnie pokazuje, że niektóre punkty na mapie można ”zaliczyć” w
inny sposób, niż sugerowałyby wytyczone ścieżki.
Z tomu na tom coraz lepsza jest za
to warstwa graficzna. Ryan Ottley wyraźnie coraz mocniej się rozkręca, ale to
co najlepsze w jego wykonaniu jeszcze przed nami – będzie to miało miejsce w
okolicach tomów 9-10, gdy rysownik ten tak mocno przykładał się do pracy, że
zawalał termin za terminem. Ale warto było czekać. Oczywiście nie znaczy to, że
teraz jest z tym jakoś źle. ”Invincible”
to seria, która cechuje się dość specyficznym rodzajem warstwy graficznej, lecz
w tym szaleństwie jest metoda i ta swoista prostota procentuje za każdym razem,
gdy poświęcimy chwilkę, by bliżej przyjrzeć się temu, co de facto skrywa drugi
plan.
Jak miało to miejsce przy
poprzednich tomach, tak i tutaj otrzymujemy na końcu komiksu około 40 stron
najróżniejszych dodatków. Są to fragmenty scenariusza, szkice, autorskie
komentarze czy galeria okładek. Dla koneserów zawartości dodatkowej to nie lada
gratka. ”Invincible” od Egmontu to
niezmiennie takie swoiste ”budżetowe deluxe” – czyli oparte na wydaniu tego
typu, ale mniej wypasione i bardziej na naszą kieszeń. Zatem twarda oprawa, kolor,
336 stron – cena okładkowa w wysokości 99,99zł to uczciwa cena, a po rabatach
robi się bardzo sympatycznie.
Warto? Jasne że warto. Lepszych
komiksów superbohaterskich na naszym rynku ze świecą szukać.
---------------------------------------------------------------
"Invincible #4" do kupienia w sklepach Egmontu i na ATOM Comics
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz