"Alternatywka"
to najmłodsza obecnie blogowa rubryka, na łamach której będę około raz w
miesiącu pisać o komiksach z najmniejszych wydawnictw z USA.
Jakiś czas temu świat komiksików
obiegła informacja o tym, że Axel Alonso i Bill Jemas – ludzie, którzy przez
wiele lat trzęśli Marvelem w posadach – ponownie łączą siły i zakładają nowe
wydawnictwo. Jego nazwa to AWA Inc., co jest skrótem od pierwszych liter słów
”artists”, ”writers” oraz ”artisans”. Szybko ogłoszono także, że wejście na
komiksowy rynek ma nastąpić z mocnym impetem – nie jakiś tam jeden zeszycik i
się zobaczy, tylko z miejsca cztery i to z całkiem fajnymi nazwiskami na
pokładzie. To znaczy, pozornie. Ale o tym w dalszej części posta.
Smutny czas w jakim przyszło nam
obecnie żyć, z pewnością trochę przeszkodził w wejściu AWA na rynek z takim
impetem, jakiego oczekiwano. Osiemnastego marca do sprzedaży trafiły bowiem
wszystkie cztery zapowiedziane przez debiutanta komiksy i… koronawirus zamknął
interes na cholera wie jak długo, w związku z czym kwietniowe zapowiedzi AWA,
które nadal wiszą na ich stronie internetowej, traktuję obecnie jako, no cóż,
lekko nieaktualne. No dobra, przejdźmy jednak do tego czym w zasadzie ma być to
wydawnictwo oraz, a jakże, pokręćmy nieco nosem. To znaczy oczywiście będę
robić to ja.
No więc AWA Studios reklamuje się na
swojej stronie Internetowej jako wydawnictwo, które ma oferować twórcom
najlepsze możliwe warunki na rynku, aczkolwiek już w kolejnym zdaniu pada dość
znamienite (tłumaczenie własne) ”stworzyliśmy AWA by zarabiać pieniądze, dobrze
się bawić i służyć rynkowi komiksowemu”. Podana kolejność trochę mnie martwi,
ale spoko – w końcu wydawanie komiksów to nie wolontariat, prawda? Oprócz tego
dowiedzieliśmy się, że AWA ma zamiar wydawać zarówno komiksy autorskie, jak i
te osadzone w jednym, superbohaterskim uniwersum, które zapoczątkuje miniseria
”The Resistance”. Przyznam się
szczerze, że po takim opisie zasadniczo trudno jest mi określić zatem, czym AWA
ma zamiar różnić się od takich wydawnictw jak Aftershock, Vault czy nawet…
Aspen. Mgliste zapowiedzi o cudownych warunkach pracy dla twórców jakoś średnio
przekonują, mając na uwadze, iż za wydawnictwem stoją jednak osoby związane
latami z Marvelem, o którym można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, iż
twórcy tam pracujący nie czują co moment oddechu edytora na szyi. Niemniej
dałem się złapać na haczyk i gdy tylko w głowie narodził mi się pomysł na tę rubrykę,
wiedziałem iż po coś z AWA sięgnę i ostatecznie padło na tytuł, który ma być
tym swoistym koniem pociągowym debiutanta.
Do stworzenia ”The Resistance” oraz całego wspomnianego wcześniej, wydawniczego
uniwersum, zatrudniono nie byle jakie nazwiska – J. Michael Straczynski i Mike
Deodato Jr. I tu znów pokręcę nosem – obaj ci twórcy od jakiegoś czasu, moim
skromnym zdaniem oczywiście, lecą jedynie na wypracowanym przez lata fejmie.
Straczynski, który pod koniec ubiegłego wieku na rynek komiksowy zaliczył
wejście smoka, od dłuższego czasu nie może zaliczyć nawet jednego, w pełni
udanego projektu. Po odejściu z Marvela do DC zasłynął tym, że przejął serie z
Supermanem i Wonder Woman, nie mając na nie żadnego pełnego pomysłu i
dezerterując po paru miesiącach. Wrócił do Image, zapowiedział multum tytułów i
na dzień dzisiejszy chyba tylko o jednym z nich można powiedzieć, że nie
zawiódł (”Protectors Inc.”), zaś
koszmarek pod tytułem ”Sidekick” to
chyba najgorzej wydane pieniądze w moim życiu. Mike Deodato Jr. z kolei – i tu
znów moje totalnie subiektywne odczucie – szczyt formy ma już kilka lat za
sobą. Uwolnienie się z sideł Marvela ewidentnie mu pomogło, bo chociażby taki
”Berserker Unbound” wydany przez Dark Horse naprawdę nie wygląda źle, lecz jego
prace nie wywołują już takiej radochy jak chociażby te z 2007 roku, gdy na
pełnej… prędkości rozwalił mnie przy okazji ”Thunderbolts”. No ale znowu, dajmy
im szansę i zajrzyjmy do środka ”The
Resistance”. UWAGA: następny akapit jest mocno spoilerowi!
Komiks jest, co przykre, zaskakująco
aktualny. Oto bowiem dostajemy świat pustoszony przez tajemniczy wirus.
Niesamowicie łatwy do złapania, szybko zabijający i tak agresywny, iż najtęższe
głowy zakładają, że w ciągu niespełna roku wybije ludzkość do zera. Nikt nie wie
skąd się wziął i nikt też nie spodziewa się tego, że pewnego dnia po prostu
znika. Sęk w tym, że pozostawia po sobie wyraźne zmiany z ludzkim genomie,
przez które miliony ocalałych zyskują nadprzyrodzone moce. Bach, pierwszy
zeszyt się kończy.
Co jest podstawowym zadaniem
pierwszego zeszytu jakiejkolwiek serii? To proste – zainteresować czytelnika na
tyle mocno, by chciał on sięgnąć po kolejne. Po przeczytaniu premierowej
odsłony ”The Resistance” niestety
totalnie nie czuję się zachęcony. Powodów jest kilka. Po pierwsze, trudno mi
nie odnieść wrażenia, że Straczynski recyclinguje tu w pewnym sensie swój
własny punkt wyjściowy na fabułę ”Rising
Stars”, tylko w znacznie większej skali. Brakuje mi tu po prostu czegoś, co
sprawiłoby iż po lekturze powiedziałbym ”no, tego jeszcze nie grali”. Po
drugie, w zeszycie Straczynski postawił na tak mocne budowanie świata, że… ten
komiks w zasadzie nie ma żadnego, głównego bohatera. Widzimy reakcje ludzkości
na wspomnianego wcześniej wirusa, akcja skacze po najróżniejszych miejscach,
przewija się masa postaci i tak na dobrą sprawę tylko dwie dostają dla siebie
więcej niż dwie strony – niejaka Lisa Stramer, której zmarła siostra
prawdopodobnie odegrała sporą rolę w zniknięciu wirusa i nowy prezydent USA,
który bardziej lub mniej przypadkowo, kojarzy mi się mocno z Lexem Luthorem.
Tylko że te dwa punkty zaczepienia jakoś mnie nie kupiły, a pierwszy z nich
wydał się wrzucony jakby na siłę, żeby podsunąć pierwszą wskazówkę co do
kwestii wirusa. Nie wiem, wydaje mi się, że zeszyt ten powinien dostać co
najmniej 8-12 stron więcej, bo przypomina bardziej przedłużone preview do
właściwej historii, niż faktyczny jej fundament. Ostatnie dwie strony zeszytu,
prezentujące przegląd anonimowych postaci, które kiedyś tam, coś tam, być może
będą znaczyć, ale w sumie nie wiadomo, to najlepszy przykład tego, o czym przed
chwilą wspomniałem. Irytujące robi się to tym bardziej, gdy doczyta się jeszcze
posłowie autorstwa Straczynskiego, który chwali Axela Alonso i w tej pięknej
pieśni ku czci pana redaktora można wyłapać fragment (tłumaczenie własne i dość
luźne) ”przez sześć lat naszej współpracy przy Spider-Manie, Axel nigdy nie
wpierniczał mi się w robotę”. Pomijając już fakt, że powinien był to robić już
dawniej (pamiętacie niesławne ”Sins Past” z serii o Pająku?), to tutaj po
przeczytaniu skryptu nawet tym bardziej. W chwili obecnej nie mam żadnego
powodu, by chcieć czekać na dalsze numery ”The
Resistance”.
Rysunkowo jest… średnio. Są niezłe
kadry, są też takie bardzo słabe, Deodato kolejny raz wplata znane twarze do
swoich dzieł (jedna z postaci to wypisz-wymaluj Ed Harris, inna zaś mocno
przypomina Harrisona Forda), Ale ogólnie da się oglądać. Mocno kręcę nosem za
to na pracę kolorysty Franka Martina, aczkolwiek nie on pierwszy poległ w walce
z rysunkami Deodato.
Sam zeszyt
to taki standardzik wydawniczy mniejszego wydawcy w USA – komiksu nie
wydrukowano po kosztach, w reklamach nie utoniemy, a za całość trzeba zapłacić
cztery dolce. Sęk w tym, że ”The
Resistance” ani trochę nie porwało. Nie oznacza to jednak, że skreślam AWA
po tym nieudanym jak dla mnie debiucie. Po prostu teraz skieruję swój wzrok na
tytuły autorskie, oczywiście gdy już sytuacja z koronawirusem na to nam
pozwoli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz