Całkiem niedawno pisałem o swoich
najświeższych wówczas wrażeniach z seansów kolejnych odcinków obu trupich
seriali stacji AMC. Jeśli wyznajecie zasadę tl;dr, to po pierwsze nie wiem co
tu robicie, a po drugie napisałem tam, że pierwsza połowa czwartego sezonu ”Fear the Walking Dead” strasznie mi się
podobała i chociaż stanowiła takie przedłużone, bo liczące aż osiem odcinków
przejście od starej historii do zupełnie nowego otwarcia, twórcom udało się
nakręcić przyzwoity i całkiem skutecznie wciągający serial. Tym mocniej żałuję,
że druga część serii, chociaż i tak znacznie lepsza od tego, co prezentowała ta
produkcja w sezonie drugim czy trzecim, nie dorównała poziomem temu, co
prezentowała przed wakacyjną przerwą.
UWAGA: są spoilery!
Ósmy odcinek czwartego
sezonu ”Fear the Walking Dead”
pokazał nam wreszcie finalne losy Madison. Wraz z odejściem Kim Dickens z
serialu, w obsadzie spośród znanych z pierwszego sezonu twarzy zostali tylko Alycia
Debnam-Carey (Alicia) oraz Colman Domingo (Strand). Ta dwójka wraz z Morganem, Lucianą
i resztą postaci wprowadzonych do serialu w czwartym sezonie musi teraz
zmierzyć się z kolejnym zagrożeniem. Do ich schronienia zbliża się huragan,
którego przejście sprawi, iż grupa podzieli się na kilka mniejszych.
Jak nietrudno się
domyśleć, od tego czasu oglądamy to, co kilkukrotnie przewijało się już w
serialu-matce, a konkretnie wzajemne poszukiwania się bohaterów ”Fear the Walking Dead”. Głównym bohaterem
całości nadal jest Morgan, który odarty ze śmieszności, w jaką popadał na
łamach ”The Walking Dead”, stał się
postacią całkiem sensowną i momentami nawet ciekawą. Kompletnie nie radzi sobie
jako lider i widać w paru miejscach, że najchętniej znowu by uciekł przed
wszystkimi, ale ostatecznie tego nie robi. Niestety, przy jego postaci zapisać
trzeba najgłupszy wątek (no dobra, jeden z dwóch) opisywanych ośmiu odcinków. Martha
– tajemnicza, zwariowana kobieta, którą uczyniono głównym złym drugiej części
sezonu – to postać tak tragicznie napisana i poprowadzona, że trudno było mi
odnieść wrażenie, iż stanowi jakiekolwiek zagrożenie dla kogoś po za sobą. Słowo
daję, serialowy Rick czy Daryl odstrzelili by ją po 15 minutach, a tutaj trzeba
było męczyć się z nią przez niemal osiem epizodów.
Drugi wątek, który dość
nieświadomie okazał się zabawny, dotyczył Johna i Tranda, którzy po huraganie
utknęli na wyspie na środku zalewiska. Nie mogli uciec, bo w wodach pływał wygłodniały
aligator. Zabawnie zrobiło się w momencie, gdy przybył ratunek i okazało się,
że owe zalewisko ma około pół metra głębokości, chociaż jeszcze parę odcinków
wcześniej widzieliśmy zupełnie co innego.
Więcej tak rażących błędów
nie pamiętam. Druga połowa czwartego sezonu ”Fear the Walking Dead” skupiła się na rozwinięciu poszczególnych postaci
i nadaniu serialowi nowego kierunku. Zmiany te, w moim odczuciu, odbyły się
niemal bezboleśnie, bo ze starej ekipy zostały tylko te faktycznie interesujący
bohaterowie, a nowi pokazali się z dobrej strony. To także przede wszystkim
historia o odkupieniu (nie tylko w wykonaniu Morgana) i nadziei, czyli nic
szczególnie odkrywczego w tym serialu. Ale jednak udało się, przynajmniej w
moich oczach. Dobroduszny John, tajemnicza June, niejednoznaczna Althea, czy
nawet mocno redneckowaci Sarah i Wendel – każdemu z nich udało się fajnie
wpasować w nowe otwarcie tej produkcji i sprawić, że czekam na zapowiedziany
już, piąty sezon.
I to nawet pomimo tego,
że podobnie jak serial-matka, tak i tutaj powielane są podobne błędy. Wiecie,
chodzi mi o sytuacje typu: paliwo wala się wszędzie, gdy trzeba coś znaleźć i
mocno się tego chce, to się znajdzie, a zombiaki częściej chcą się po prostu poprzytulać
niż faktycznie zrobić komuś krzywdę. Twórcy czwartego sezonu ”Fear the Walking Dead” pokazali to
wszystko jednak w taki sposób, że nie tylko nie poczułem się traktowany jak
kretyn, ale wręcz mi się to podobało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz