Dzisiejsza odsłona ”Nie
tylko komiks” będzie dość nietypowa, ponieważ postanowiłem tutaj uzewnętrznić
się nie na temat jednej produkcji, a tak jakby dwóch. Użyłem takiego
dziwacznego zwrotu, ponieważ na tapet wezmę tym razem jedenaście odcinków
ósmego sezonu ”The Walking Dead”
oraz osiem czwartej odsłony ”Fear the
Walking Dead”. Tekst będzie
zawierać spoilery dotyczące pewnych wydarzeń z obydwóch produkcji i
między innymi wyjaśnię tutaj, dlaczego nie dotrwałem do końca pierwszego z
wymienionych.
Nieco ponad rok temu w tekście
podsumowującym siódmy sezon ”The Walking
Dead” pisałem, że serial ten ma masę wad, ale jest dla mnie strasznym
guilty pleasure i do kolejnego sezonu zapewne z ochotą zasiądę. Tak też się
stało i w październiku ochoczo rozpocząłem oglądanie serialowego wcielenia ”Wojny totalnej”, a więc adaptacji 20 i
21 tomu komiksu. Jeśli ktoś z Was nie wie o co chodzi, to już wyjaśniam. Na
łamach tych odsłon Rick i jego towarzysze zawiązują sojusze z innymi osadami
ocalonych z zombie-apokalipsy i występują przeciwko Neganowi i jego Zbawcom.
Dochodzi do konfliktu zbrojnego, trup ściele się gęsto (i czasami potem
wstaje), zaś wydarzenia te dają początek zupełnie nowemu otwarciu serii
komiksowej. Pozornie, wszystko to powtórzono także w serialu, ale zawsze musi
być jakieś ”ale”. Oto krótka historia o tym, jak w ciągu jedenastu odcinków
udało się doprowadzić do tego, że nie potrafię już dalej oglądać serialowego
wcielenia ”The Walking Dead”.
Przede wszystkim,
wszechobecna nuda i nieustanne miotanie się twórców spowodowane… no w zasadzie
nie wiem czym. Ósmy sezon ”The Walking
Dead” miał pokazywać telewizyjną wersję wojny ze Zbawcami i faktycznie
jedenaście odcinków, które dałem radę obejrzeć, dzieje się na przestrzeni kilku
lub kilkunastu dni. Mylą się jednak Ci z Was, którzy sądzą, iż dzięki temu
poszczególne epizody zyskają na dynamice, a przedstawiane wydarzenia nie będą
tak męczyć buły, jak miało to miejsce przez większą część poprzednich sezonów.
Niestety ponure fakty są takie, że to, co przedstawiono w owych jedenastu
epizodach można było spokojnie skondensować do… sześciu? Góra siedmiu. Ale nie,
twórcy uznali, że znacznie lepiej jest pokazywać nam tak ”ważne” i ”wciągające”
kwestie, jak Morgan, któremu włączył się tryb Terminatora, Ezekiel i jego wątpliwości
dotyczące szopki z byciem królem, Gabriel i jego niezachwiana wiara czy Eugene
oraz jego ocierające się o groteskę w najgorszym wydaniu perypetie. Dorzućmy do
tego pełne napięcia strzelaniny, gdzie dwie grupki oddalone od siebie o 10 metrów nie potrafi się
powybijać przez dobrych 30 minut, uczynienie makabrycznie nudnymi ostatnich w
miarę ciekawych postaci w serialu (Negan to cień samego siebie z komiksu,
Maggie zaś pojawia się w co trzecim odcinku i w sumie nic wielkiego nie robi) i
wreszcie zabicie tej teoretycznie najciekawszej.
Carl – jedna z
nielicznych postaci, która przetrwała z oryginalnej obsady, w jednym z odcinków
wspaniałomyślnie idzie uratować życie nieznajomego wówczas Siddiqa (kompletnie
inna interpretacja tej postaci niż w komiksie). W ósmym odcinku dowiadujemy
się, że został wówczas ugryziony przez zombie, a w dziewiątym chłopak umiera. I
właśnie epizod 8x09 był tym momentem, gdy naprawdę bardzo mocno zacząłem się
zastanawiać czy chcę dalej oglądać ten serial. Powody były trzy. Po pierwsze:
ginie ostatnia postać serialu, której losy naprawdę interesowały mnie bardziej
niż ”meh”. Po drugie: to był masakrycznie słaby epizod, totalnie niegodny
pożegnania postaci, która była obecna w ”The
Walking Dead” przez osiem lat. Po trzecie wreszcie: dokładnie w tym odcinku
pokazywany w trailerach ”przeskok czasu” okazał się jedynie majakami
umierającego Carla, co stanowiło dla mnie dodatkowe rozczarowanie. Ale
zacisnąłem szczęki i poleciałem jeszcze trochę dalej. Obejrzałem epizody 10 i
11, przy obu prawie przysnąłem i oba były w zasadzie o niczym szczególnie
ważnym. To był ten moment, gdy powiedziałem sobie ”dość” i tym samym 8x11 –
epizod, gdzie na pierwszym planie byli Gabriel, Eugene, a także Tara oraz
Dwight i nie stało się w nim nic niespodziewanego lub wartego większej uwagi,
jest końcem mojej przygody z serialowym wcieleniem ”The Walking Dead”.
O ile jednak na głównym
serialu zawiodłem się ogromnie i postanowiłem się z nim rozstać, na czwarty
sezon ”Fear the Walking Dead”
czekałem z dużymi oczekiwaniami. Po całkiem niezłej trzeciej serii, wśród
twórców doszło do mocnego trzęsienia ziemi. Zmienili się showrunnerzy, zaczęto
ogłaszać angaże nowych aktorów, wśród których zabrakło miejsca dla anonimów,
lecz były to rozpoznawalne nazwiska, zaś w pewnym momencie także potwierdzono
przejście Morgana z głównej produkcji do młodszej siostry. Już po pierwszym
epizodzie widać było, że wszystko to fajnie zagrało i już teraz mogę śmiało
zaryzykować stwierdzenie, że ”Fear the
Walking Dead” nie tylko doczekało się najlepszego sezonu w swojej historii,
ale także mocno przegoniło pierwowzór.
Ale po kolei. Czwarty sezon osadzony jest w dwóch osiach czasowych. Pierwsza – ta główna, zrównuje czasowo obie ”trupie” produkcje, ponieważ widzimy w niej Morgana po finale ósmego sezonu TWD (btw – w pięć minut fajnie mi streszczono odcinki, których już nie oglądałem), który postanawia opuścić grupę Ricka i wyruszyć w samotną podróż. W końcu spotyka samotnego i dobrodusznego Johna, który poszukuje kobiety, w której się zakochał. Obaj jakiś czas później zostają uratowani przez kobietę o imieniu Althea, która podróżuje przez USA pancerną ciężarówką i filmuje ocalonych, opowiadających jej swoje historie. Ta trójka w pewnym momencie wpada na znanych z poprzednich sezonów Alicię, Nicka, Victora oraz Lucianę, którzy szukają ludzi odpowiedzialnych za pewną tragedię, jaka wcześniej ich spotkała.
Druga oś czasowa przedstawia wydarzenia sprzed paru miesięcy, gdy wspomniana czwórka, a także Madison i grupa ocalałych mieszka na terenie stadionu futbolu amerykańskiego. Pewnego dnia pod ich bramy podjeżdża grupa ludzi, która domaga się opuszczenia terenu i zaskakująco dużo wie o tym, co dzieje się w obozie. Madison odmawia i szuka sposobu na przetrwanie. Do grupy dołącza także kobieta o imieniu Naomi.
Pierwszych osiem odcinków czwartego sezonu ”Fear the Walking Dead” stopniowo wyjaśnia co stało się w przeszłości i doprowadziło do chwili, w której nowe postacie spotykają te znane z poprzednich odsłon. Jest to bardzo fajnie przedstawione, ponieważ miejscami obfituje w niespodzianki, zaś gdzie indziej prowadzi historię tak jak się spodziewamy, ale mimo wszystko co jakiś czas wbija małe szpile niepewności. Widać przy tym wyraźnie, że nowi showrunnerzy chcą się możliwie jak najmocniej odciąć od tego, co było wcześniej na łamach tej produkcji, dlatego też powolutku eliminują starą obsadę na rzecz nowej. W trzecim odcinku widzimy zgon Nicka, w ósmym zaś ginie Madison i uwierzcie mi – obie te sceny mocno chwyciły mnie za gardło. To coś, koło czego nawet nie byli blisko twórcy głównego serialu uśmiercając Carla. Ze starej obsady zostali zatem już tylko Alicia i Victor – dwie zdecydowanie najciekawsze postacie serialu – zaś nowi wprowadzeni zostali rewelacyjnie. John i Naomi okazują się być ciekawymi postaciami z fajnym back-story, Althea zaś jest dużą zagadką, ale taką z rodzaju tych, które chce się rozwiązać. Każde z tej trójki fajnie wprowadziło się do serialu, a i nie bez znaczenia jest to, że wszyscy zostali również dobrze zagrani. ”Fear the Walking Dead” uczyniło ciekawym nawet Morgana, który w głównym serialu momentami miotał się pomiędzy byciem totalnym pacyfistą i bezwzględnym terminatorem, zaś tutaj stara się od wszystkich zdystansować i być sam, ale gdy przychodzi co do czego, to także po prostu próbuje on ocalić kogo się da. Tych osiem epizodów trzymało w napięciu, potrafiło zaskoczyć, rozśmieszyć jak i zasmucić. Ale co najważniejsze, żaden z nich nie wydaje się być zbędny. I z tymi bohaterami zostanę dalej z nieskrywaną przyjemnością. Natomiast jeśli gdzieś obije mi się o uszy, że nowe otwarcie serialu ”The Walking Dead” w dziewiątym sezonie przyniesie coś dobrego, może zajrzę z ciekawości. Ósmej, męczącej jak diabli serii dokańczać zamiaru nie mam.
Ale po kolei. Czwarty sezon osadzony jest w dwóch osiach czasowych. Pierwsza – ta główna, zrównuje czasowo obie ”trupie” produkcje, ponieważ widzimy w niej Morgana po finale ósmego sezonu TWD (btw – w pięć minut fajnie mi streszczono odcinki, których już nie oglądałem), który postanawia opuścić grupę Ricka i wyruszyć w samotną podróż. W końcu spotyka samotnego i dobrodusznego Johna, który poszukuje kobiety, w której się zakochał. Obaj jakiś czas później zostają uratowani przez kobietę o imieniu Althea, która podróżuje przez USA pancerną ciężarówką i filmuje ocalonych, opowiadających jej swoje historie. Ta trójka w pewnym momencie wpada na znanych z poprzednich sezonów Alicię, Nicka, Victora oraz Lucianę, którzy szukają ludzi odpowiedzialnych za pewną tragedię, jaka wcześniej ich spotkała.
Druga oś czasowa przedstawia wydarzenia sprzed paru miesięcy, gdy wspomniana czwórka, a także Madison i grupa ocalałych mieszka na terenie stadionu futbolu amerykańskiego. Pewnego dnia pod ich bramy podjeżdża grupa ludzi, która domaga się opuszczenia terenu i zaskakująco dużo wie o tym, co dzieje się w obozie. Madison odmawia i szuka sposobu na przetrwanie. Do grupy dołącza także kobieta o imieniu Naomi.
Pierwszych osiem odcinków czwartego sezonu ”Fear the Walking Dead” stopniowo wyjaśnia co stało się w przeszłości i doprowadziło do chwili, w której nowe postacie spotykają te znane z poprzednich odsłon. Jest to bardzo fajnie przedstawione, ponieważ miejscami obfituje w niespodzianki, zaś gdzie indziej prowadzi historię tak jak się spodziewamy, ale mimo wszystko co jakiś czas wbija małe szpile niepewności. Widać przy tym wyraźnie, że nowi showrunnerzy chcą się możliwie jak najmocniej odciąć od tego, co było wcześniej na łamach tej produkcji, dlatego też powolutku eliminują starą obsadę na rzecz nowej. W trzecim odcinku widzimy zgon Nicka, w ósmym zaś ginie Madison i uwierzcie mi – obie te sceny mocno chwyciły mnie za gardło. To coś, koło czego nawet nie byli blisko twórcy głównego serialu uśmiercając Carla. Ze starej obsady zostali zatem już tylko Alicia i Victor – dwie zdecydowanie najciekawsze postacie serialu – zaś nowi wprowadzeni zostali rewelacyjnie. John i Naomi okazują się być ciekawymi postaciami z fajnym back-story, Althea zaś jest dużą zagadką, ale taką z rodzaju tych, które chce się rozwiązać. Każde z tej trójki fajnie wprowadziło się do serialu, a i nie bez znaczenia jest to, że wszyscy zostali również dobrze zagrani. ”Fear the Walking Dead” uczyniło ciekawym nawet Morgana, który w głównym serialu momentami miotał się pomiędzy byciem totalnym pacyfistą i bezwzględnym terminatorem, zaś tutaj stara się od wszystkich zdystansować i być sam, ale gdy przychodzi co do czego, to także po prostu próbuje on ocalić kogo się da. Tych osiem epizodów trzymało w napięciu, potrafiło zaskoczyć, rozśmieszyć jak i zasmucić. Ale co najważniejsze, żaden z nich nie wydaje się być zbędny. I z tymi bohaterami zostanę dalej z nieskrywaną przyjemnością. Natomiast jeśli gdzieś obije mi się o uszy, że nowe otwarcie serialu ”The Walking Dead” w dziewiątym sezonie przyniesie coś dobrego, może zajrzę z ciekawości. Ósmej, męczącej jak diabli serii dokańczać zamiaru nie mam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz