Podobnie jak w przypadku
każdej komiksowej ”telenoweli”, także i ”Chew”
miewało spadki i wzrosty formy. Jeśli posiadacie wszystkie spośród
dotychczasowych ośmiu odsłon, to z pewnością zauważyliście, że wydarzenia z
części z nich spokojnie można było pominąć i cała historia na tym zbyt mocno
nie traciła. Aż w końcu przychodzi taki tom jak ”Kurczę pieczone”, gdzie dzieje
się tak dużo istotnych rzeczy, a autorzy wzbijają się przy tym na wyżyny swoich
umiejętności, że tak naprawdę ciężko to ubrać w słowa. Ale spróbuję.
Przede wszystkim warto
zaznaczyć, że już pierwsze strony dziewiątego tomu przynoszą sporą zmianę w
życiu bohaterów serii i co prawda wydawnictwo Mucha Comics zaspoilerowało je na
przykładowych stronach, to jednak mogliście ich nie widzieć, zatem nie zdradzę
co to. Niemniej, w zupełnie nowych okolicznościach Tony Chu i jego bliscy muszą
mierzyć się z kolejnymi kryminalnymi zagadkami. To znaczy tak jak, bo nasz
główny bohater jest teraz gwiazdą swojego wydziału, więc szef Applebee
nienawidzi go jeszcze mocniej i wysyła na najgorsze możliwe misje. Gdy więc
Tony rozbija się po świecie goniąc przestępców, spisek skierowany przeciwko
tajemniczemu wampirowi wchodzi w decydującą fazę. Ogromną rolę odegrają w niej
zarówno Oliwka – córka głównego bohatera, jak i niezwyciężony kurczak Poyo. I
nie wszyscy wyjdą z tego starcia cało.
Dziewiąty tom serii ”Chew” napisany został zgodnie z
Hitchcockowską zasadą ”trzęsienia ziemi”. John Layman i Rob Guillory już w
pierwszym rozdziale zrzucają na nas dwa dość zaskakujące zwroty akcji, by potem
konsekwentnie podnosić ciśnienie, zaś w finale zrobić coś, co swego czasu
zszokowało masę czytelników w USA i sądzę, że podobnie będzie także i w naszym
kraju. I chociaż w stosunku do poprzednich dwóch-trzech tomów akcja szalenie
przyspiesza, a główny wątek zaczyna wręcz galopować, to jednak nie możemy w
żadnym momencie stwierdzić, by ”Chew”
tym samym odeszło od tego, do czego przyzwyczajało nas od początkowych stron
pierwszej odsłony. Jest więc i masa humorystycznych wstawek, a poziomu absurdu
momentami wystrzeliwują w górę. Osobom, którym przypadł do gustu poziom i typ
żartów prezentowanych na kartach serii, ten tom także pod tym względem się
spodoba. Nie brakuje także kolejnych dziwacznych spraw z udziałem zupełnie
nowych obdarowanych. Poznajemy więc następne persony z niezwykłymi,
kulinarno-gastronomicznymi umiejętnościami i powiem Wam, że ciężko przy tym nie
chylić głowy przed pomysłowością Laymana. Co prawda nie wszystko tutaj zagrało
tak jak powinno, ale o tym wspomnę jeszcze nieco później.
Wróćmy do kolejnych
plusów komiksu. Pomimo nagromadzenia wątków i bardzo szybkiemu popychaniu ich
do przodu, nic na kartach ”Kurczę
pieczone” nie wydaje się być dziełem przypadku i pozbawione dogłębnego
przemyślenia. Layman nie stworzył tutaj przypadkowej zbitki scen, a konkretną
fabułę, którą nie zawaham się nazwać jedną z lepszych spośród dotychczasowych
odsłon tej serii. Wrażenie robi także utrzymanie jednostajnie dużego tempa, co
z jednej strony sprawia, że komiks czyta się błyskawicznie, ale zarazem nie ma
tutaj miejsc nawet trochę przynudzających. Intensywność tego tomu znakomicie
wynagradza nam momenty, w których wątpiliśmy w to, czy fabuła zmierza do czegoś
konkretnego.
No i wreszcie to, za co
uwielbiam serię ”Chew” od samego
początku – smaczki z drugiego planu. W tym tomie ponownie jest ich całe
mnóstwo, na czele z parodiami filmów klasy B ze starciami potworów,
przekręconych na wersję z udziałem Poyo. Oczywiście to tylko wierzchołek góry
lodowej, ponieważ jak zwykle jest tego znacznie, znacznie więcej i praktycznie
na każdej stronie możemy znaleźć liczne easter egii, a to pod postacią napisów
na murach i ścianach, a to zaskoczy nas pojawienie się znajomych twarzy, czy
wreszcie przeniesienie elementów lub i całych sekwencji ze znanych filmów oraz
seriali. Lektura ”Chew” jak zwykle
szybko zmienia się w zabawę przypominającą nieco szukanie Wally’ego i uwierzcie
mi, każdy znaleziony smaczek poprawi Wam humor.
Skoro już o Poyo
wspomniałem, dziewiąty tom ”Chew”
jest nieco obszerniejszy od poprzednich, ponieważ zawiera dodatkowo specjalny
zeszyt poświęcony tylko i wyłącznie walecznemu kurczakowi. Powiedzmy o nim
tylko tyle, pół-żartem pół-serio, że stanowi świetny wstęp do ”I Hale Fairyland”, które niedawno
zapowiedziało wydawnictwo Non Stop Comics. Poyo w baśniowym wydaniu? To musiało
się udać.
Czy jednak wszystko co
znalazłem na kartach ”Kurczę pieczone”
mi się podobało? Nie. Niestety pewne zastrzeżenia mam do tłumaczenia, za które
jak zwykle odpowiadał Robert Lipski. O ile większość komiksu to dobra robota w
jego wykonaniu, tak kolejny już raz nie przekonują mnie proponowane tłumaczenia
nazw zdolności ”obdarowanych”. O ile są one zgodne z tym, co potrafią ci
bohaterowie, to jednak wydają się coraz mocniej przekombinowane i przez to
brzmią nienaturalnie. Taki ”cybopata” czy też mój personalny ulubieniec, a więc
”wjedzący” brzmią lekko i znacznie lepiej niż chociażby pojawiający się w
omawianej odsłonie ”rybomądrogłów”. Oczywiście jest to tylko niewielki minusie,
który szybko niknie gdzieś obok całej masy zalet.
O rysunkach Roba
Guillory’ego pisałem już niejednokrotnie i tutaj w zasadzie nie mam nic nowego
do dodania. Nieprzekonanym ten tom opinii nie zmieni, zaś osoby lubiące rysunki
tegoż artysty z pewnością nie rozczarują się tym, co zaprezentował na łamach
dziewiątego tomu ”Chew”.
Jak dla mnie komiks ten
to jedna z dwóch najlepszych odsłon tego cyklu i nie skłamię twierdząc, że
ubawiłem się jak prosiak w błocie. Trzy czwarte serii już za nami i nie mogę
doczekać się tego, aż Mucha Comics sięgnie po finałowe trzy odsłony.
-------------------------------------------------------------------------------------
"Chew #9: Kurczę pieczone" wkrótce będzie do kupienia w sklepie Mucha Comics
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz