”Ringside” było serią, co do której już po pierwszych zapowiedziach
byłem podchodziłem z przekonaniem, że nie ma co nastawiać się na jakiś
szczególnie długi komiks. Joe Keatinge jest scenarzystą bardzo porządnym, lecz
jego nazwisko nie jest gwarancją sprzedaży na poziomie dziesiątek tysięcy
kopii. Zaś sposób, w jaki chciał ugryźć tutaj popularny na całym świecie temat
wrestlingu czy też raczej tego, co dzieje się wokół niego, sugerował niezbyt odkrywcze połączenie dramatu obyczajowego z kryminałem i minimalnym
udziałem całej tej kolorowej otoczki, jaką charakteryzują się gale zapaśnicze.
Zatem ośmielę się zaryzykować stwierdzenie, że nie brzmiało to szczególnie zachęcająco. Sprzedaż faktycznie nie dopisała i już od jakiegoś czasu było wiadome, że
trzeci tom serii będzie zarazem jej finałem, a samo ”Ringside” zakończy się na piętnastu numerach. Jak to często ma
miejsce w przypadku wydawnictwa Image, ich opublikowanie naznaczone było
licznymi opóźnieniami i ostatecznie ”Shoot”
pojawiło się cztery miesiące później, niż początkowo zakładano. Pierwszy tom
tego cyklu średnio przypadł mi do gustu, lecz mimo to zdecydowałem się sięgnąć
po drugi, który stał już na wyraźnie wyższym poziomie. Jak zaprezentował się
finał?
Przypomnę może, że moim
podstawowym zarzutem wobec premierowej odsłony ”Ringside” było to, że Joe Keatinge nie stworzył niemal nic z tego,
czym potrafił oczarować mnie przy swoich poprzednich komiksach. Cała trójka
głównych postaci nie prezentowała sobą nic szczególnie ciekawego, a kolejne
strony mocno sugerowały, iż na łamach snutej przez tego scenarzystę opowieści
będziemy wyłącznie obserwować ich powolny upadek, a nie odbicie się od dna. W
efekcie komiks zapowiadany jako przyjrzenie się temu co się dzieje, gdy światła
wielkich gal gasną, okazał się bardzo czarno-białą historią, która nieco zbyt
negatywnie podeszła do założonych twierdzeń. Wydawać by się mogło, że to sami
główni bohaterowie ”Ringside” są
winni temu, co ich spotkało po zakończeniu kariery i przez to, nie licząc
dosłownie kilku fragmentów, jakoś trudno było mi im współczuć czy kibicować.
Już początkowe strony
trzeciego wydania zbiorczego serii ”Ringside”
pokazują, że mamy do czynienia z pożegnaniem z poszczególnymi bohaterami.
Jesteśmy świadkami pewnego przeskoku czasowego i widzimy Davisa – jednego z
trzech głównych bohaterów komiksu – udzielającego wywiadu młodej reporterce na
temat ciemnych stron zakończenia kariery wrestlera. Pojawia się tu moment, w
którym chce on zapłacić za kawę i okazuje się, że bank zablokował mu kartę
kredytową. Tych parę kadrów znacznie silniej pokazuje nam fakt, iż cały czas
nie udało mu się znaleźć swojego miejsca w życiu po zakończeniu kariery, niż
wszystko to, co opowiada o sobie, Dannym Knossosie, czy swoim byłym uczniu,
który na łamach finałowych odsłon wreszcie otrzymuje swoją szansę na
zaistnienie w profesjonalnym wrestlingu. Lecz jako odtwórca czyjejś roli, a nie
budując swoją własną markę.
Chociaż ”Ringside” miało swoje lepsze i gorsze
momenty (swoją drogą, recka drugiego tomu kiedyś na blogu się pojawi,
obiecuję), lecz Joe Keatinge do samego końca nie zszedł z obranej już na samym
początku ścieżki, przez co finał nie tylko nie zaskoczył i można było przewidzieć
jak mniej więcej będzie wyglądać już po lekturze 2-3 pierwszych zeszytowych
odsłon serii, ale i tak sprawiał wrażenie wybitnie wymęczonego. Od samego
początku twórca wbija nam do głów nieco wyświechtany schemat polegający na
udowodnieniu, że w starciu z wyrachowaniem i korporacyjną oraz biznesową
machiną, ideały oraz pasje stoją na z góry przegranych pozycjach. Z drugiej
strony Keatinge kontynuuje przedstawianie swoich bohaterów jako upadających
coraz niżej i niżej, ale niestety kolejny raz trudno nie odnosić wrażenia, że
każdy z nich po prostu ponosi nieprzyjemne konsekwencje własnych,
nieprzemyślanych decyzji. Byłoby moim zdaniem zdecydowanie ciekawsze, gdyby ich
kłopoty wynikały z przypadku, bardzo niekorzystnego splotu okoliczności czy
desperacji. Tymczasem Danny Knossos – najważniejszy spośród bohaterów
występujących na stronach ”Ringside”
– na własne życzenie niszczy sobie życie, raz za razem podejmując kolejne
autodestrukcyjne decyzje, niemal krzyczące słowa pokroju ”kłopoty, bierzcie
mnie, jestem wasz!”. Przy tym wykazuje się refleksjami na poziomie
dziesięciolatka, a momentami wręcz można odnieść wrażenie, że najchętniej sam
odebrałby sobie życie, ale brak mu do tego odwagi. Nie umiałem w żaden sposób
zaangażować się w kibicowanie tej postaci, nie przejmowałem się nim i do
ostatnich stron… życzyłem mu jak najgorzej. Chyba nie tak to miało wyglądać.
Z
drugiej strony jest młody Reynolds – na pierwszy rzut oka optymista i
idealista, a faktycznie zwykły kretyn, który dla pięciu minut w blasku fleszy
jest w stanie zgodzić się na wszystko, nie słuchając przy tym żadnego głosu
rozsądku. Koniec końców dostaje to co chciał i znowu zamiast mu współczuć, w
sumie byłem zadowolony z takiego a nie innego obrotu spraw. Może to ja jestem
jakiś nienormalny, ale ciężko mi oceniać jakoś szczególnie wysoko komiks, przy
lekturze którego cieszy mnie fakt, iż jego twórca coraz mocniej gnoi swoich
głównych i w założeniu pozytywnych bohaterów.
Największą zagadką jest
jednak dla mnie to, co stało się z Nickiem Barberem – rysownikiem ”Ringside”. Dla tego artysty to pierwszy
komiks w zawodowej karierze, więc czysto teoretycznie powinien on do samego
końca starać się wykonać swoją robotę na 101%. Tymczasem, zwłaszcza w
porównaniu do obu poprzednich odsłon, rysunki jego autorstwa są parodią samych
siebie. Zupełnie zniknęło wszystko to, co sprawiało, iż porównywałem jego prace
do stylu Jasona Latoura czy kadry nawiązujące dość otwarcie do ”Sin City”,
pojawiać zaczęło się za to odwalanie roboty na kolanie i zalewanie całych stron
czernią, by móc spokojnie olać drugi plan i większą ilość detali. Niektóre kadry
wyglądają tak źle, jak tylko jest to możliwe, a posługujący się bardzo grubą
kreską Barber notuje raz za razem takie wtopy, że mocno się zastanowię nad
kupnem kolejnego komiksu z jego ilustracjami. Jeśli takowy się kiedyś pojawi.
”Ringside” miało duży potencjał na stanie się jednym z tych
komiksów, które zapamiętam na lata i co jakiś czas będę do niego wracać. Skończyło
się jednak na średniaku z jednym tylko lepszym momentem (fragmenty tomu drugiego),
którego finał prezentuje się tak, jakby zarówno Keatinge jak i Barber nie
chcieli brać w nim udziału. W efekcie tytuł ten jest dla mnie jednym z
największych rozczarowań ostatnich miesięcy i trudno jest mi go komukolwiek
polecić. Ani historia dupy nie urywa, ani tym bardziej toporne i paskudne
rysunki.
---------------------------------------------------------------------------------------------
"Ringside vol. 3: Shoot" do kupienia w ATOM Comics
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz