wtorek, 26 czerwca 2018

Ringside vol. 3: Shoot (Joe Keatinge/Nick Barber/Simon Gough)

Ringside” było serią, co do której już po pierwszych zapowiedziach byłem podchodziłem z przekonaniem, że nie ma co nastawiać się na jakiś szczególnie długi komiks. Joe Keatinge jest scenarzystą bardzo porządnym, lecz jego nazwisko nie jest gwarancją sprzedaży na poziomie dziesiątek tysięcy kopii. Zaś sposób, w jaki chciał ugryźć tutaj popularny na całym świecie temat wrestlingu czy też raczej tego, co dzieje się wokół niego, sugerował niezbyt odkrywcze połączenie dramatu obyczajowego z kryminałem i minimalnym udziałem całej tej kolorowej otoczki, jaką charakteryzują się gale zapaśnicze. Zatem ośmielę się zaryzykować stwierdzenie, że nie brzmiało to szczególnie zachęcająco. Sprzedaż faktycznie nie dopisała i już od jakiegoś czasu było wiadome, że trzeci tom serii będzie zarazem jej finałem, a samo ”Ringside” zakończy się na piętnastu numerach. Jak to często ma miejsce w przypadku wydawnictwa Image, ich opublikowanie naznaczone było licznymi opóźnieniami i ostatecznie ”Shoot” pojawiło się cztery miesiące później, niż początkowo zakładano. Pierwszy tom tego cyklu średnio przypadł mi do gustu, lecz mimo to zdecydowałem się sięgnąć po drugi, który stał już na wyraźnie wyższym poziomie. Jak zaprezentował się finał?

Przypomnę może, że moim podstawowym zarzutem wobec premierowej odsłony ”Ringside” było to, że Joe Keatinge nie stworzył niemal nic z tego, czym potrafił oczarować mnie przy swoich poprzednich komiksach. Cała trójka głównych postaci nie prezentowała sobą nic szczególnie ciekawego, a kolejne strony mocno sugerowały, iż na łamach snutej przez tego scenarzystę opowieści będziemy wyłącznie obserwować ich powolny upadek, a nie odbicie się od dna. W efekcie komiks zapowiadany jako przyjrzenie się temu co się dzieje, gdy światła wielkich gal gasną, okazał się bardzo czarno-białą historią, która nieco zbyt negatywnie podeszła do założonych twierdzeń. Wydawać by się mogło, że to sami główni bohaterowie ”Ringside” są winni temu, co ich spotkało po zakończeniu kariery i przez to, nie licząc dosłownie kilku fragmentów, jakoś trudno było mi im współczuć czy kibicować.

Już początkowe strony trzeciego wydania zbiorczego serii ”Ringside” pokazują, że mamy do czynienia z pożegnaniem z poszczególnymi bohaterami. Jesteśmy świadkami pewnego przeskoku czasowego i widzimy Davisa – jednego z trzech głównych bohaterów komiksu – udzielającego wywiadu młodej reporterce na temat ciemnych stron zakończenia kariery wrestlera. Pojawia się tu moment, w którym chce on zapłacić za kawę i okazuje się, że bank zablokował mu kartę kredytową. Tych parę kadrów znacznie silniej pokazuje nam fakt, iż cały czas nie udało mu się znaleźć swojego miejsca w życiu po zakończeniu kariery, niż wszystko to, co opowiada o sobie, Dannym Knossosie, czy swoim byłym uczniu, który na łamach finałowych odsłon wreszcie otrzymuje swoją szansę na zaistnienie w profesjonalnym wrestlingu. Lecz jako odtwórca czyjejś roli, a nie budując swoją własną markę.

Chociaż ”Ringside” miało swoje lepsze i gorsze momenty (swoją drogą, recka drugiego tomu kiedyś na blogu się pojawi, obiecuję), lecz Joe Keatinge do samego końca nie zszedł z obranej już na samym początku ścieżki, przez co finał nie tylko nie zaskoczył i można było przewidzieć jak mniej więcej będzie wyglądać już po lekturze 2-3 pierwszych zeszytowych odsłon serii, ale i tak sprawiał wrażenie wybitnie wymęczonego. Od samego początku twórca wbija nam do głów nieco wyświechtany schemat polegający na udowodnieniu, że w starciu z wyrachowaniem i korporacyjną oraz biznesową machiną, ideały oraz pasje stoją na z góry przegranych pozycjach. Z drugiej strony Keatinge kontynuuje przedstawianie swoich bohaterów jako upadających coraz niżej i niżej, ale niestety kolejny raz trudno nie odnosić wrażenia, że każdy z nich po prostu ponosi nieprzyjemne konsekwencje własnych, nieprzemyślanych decyzji. Byłoby moim zdaniem zdecydowanie ciekawsze, gdyby ich kłopoty wynikały z przypadku, bardzo niekorzystnego splotu okoliczności czy desperacji. Tymczasem Danny Knossos – najważniejszy spośród bohaterów występujących na stronach ”Ringside” – na własne życzenie niszczy sobie życie, raz za razem podejmując kolejne autodestrukcyjne decyzje, niemal krzyczące słowa pokroju ”kłopoty, bierzcie mnie, jestem wasz!”. Przy tym wykazuje się refleksjami na poziomie dziesięciolatka, a momentami wręcz można odnieść wrażenie, że najchętniej sam odebrałby sobie życie, ale brak mu do tego odwagi. Nie umiałem w żaden sposób zaangażować się w kibicowanie tej postaci, nie przejmowałem się nim i do ostatnich stron… życzyłem mu jak najgorzej. Chyba nie tak to miało wyglądać. 

Z drugiej strony jest młody Reynolds – na pierwszy rzut oka optymista i idealista, a faktycznie zwykły kretyn, który dla pięciu minut w blasku fleszy jest w stanie zgodzić się na wszystko, nie słuchając przy tym żadnego głosu rozsądku. Koniec końców dostaje to co chciał i znowu zamiast mu współczuć, w sumie byłem zadowolony z takiego a nie innego obrotu spraw. Może to ja jestem jakiś nienormalny, ale ciężko mi oceniać jakoś szczególnie wysoko komiks, przy lekturze którego cieszy mnie fakt, iż jego twórca coraz mocniej gnoi swoich głównych i w założeniu pozytywnych bohaterów.

Największą zagadką jest jednak dla mnie to, co stało się z Nickiem Barberem – rysownikiem ”Ringside”. Dla tego artysty to pierwszy komiks w zawodowej karierze, więc czysto teoretycznie powinien on do samego końca starać się wykonać swoją robotę na 101%. Tymczasem, zwłaszcza w porównaniu do obu poprzednich odsłon, rysunki jego autorstwa są parodią samych siebie. Zupełnie zniknęło wszystko to, co sprawiało, iż porównywałem jego prace do stylu Jasona Latoura czy kadry nawiązujące dość otwarcie do ”Sin City”, pojawiać zaczęło się za to odwalanie roboty na kolanie i zalewanie całych stron czernią, by móc spokojnie olać drugi plan i większą ilość detali. Niektóre kadry wyglądają tak źle, jak tylko jest to możliwe, a posługujący się bardzo grubą kreską Barber notuje raz za razem takie wtopy, że mocno się zastanowię nad kupnem kolejnego komiksu z jego ilustracjami. Jeśli takowy się kiedyś pojawi.

Ringside” miało duży potencjał na stanie się jednym z tych komiksów, które zapamiętam na lata i co jakiś czas będę do niego wracać. Skończyło się jednak na średniaku z jednym tylko lepszym momentem (fragmenty tomu drugiego), którego finał prezentuje się tak, jakby zarówno Keatinge jak i Barber nie chcieli brać w nim udziału. W efekcie tytuł ten jest dla mnie jednym z największych rozczarowań ostatnich miesięcy i trudno jest mi go komukolwiek polecić. Ani historia dupy nie urywa, ani tym bardziej toporne i paskudne rysunki.
                                 
---------------------------------------------------------------------------------------------
                                    
"Ringside vol. 3: Shoot" do kupienia w ATOM Comics

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz