środa, 3 października 2018

Invincible #1 (Robert Kirkman/Cory Walker/Ryan Ottley/Bill Crabtree)

Nawet nie wiecie jak Wam zazdroszczę. To znaczy, części z Was. Konkretnie temu procentowi, który nie miał dotąd okazji zapoznać się z komiksem ”Invincible” i zrobi to dopiero w 2018 roku, sięgając po wydanie od Egmontu. Bo to, że zdecydowanie powinniście czym prędzej tak zrobić, jest absolutnie niezaprzeczalnym faktem. Lepiej postaram się uzasadnić tę opinię w dalszej części tej dziwnej hybrydy felietonu i recenzji.

Jest rok 2010. Co prawda w mojej głowie komiksowo wciąż dominują DC Comics oraz Marvel, sporadycznie przebijają się jakieś pojedyncze przypadki tego, że po za tymi dwoma uniwersami istnieją też jakieś komiksy i jest spora szansa, że część z nich warta jest uwagi. Swój wzrok kieruję w stronę przeszukania tego, co na ten temat oferuje polski zakątek Internetu i ze zgrozą odkrywam, że oprócz Avalonu, Spider-Man Online, Daisy Planet, BatCave i (wówczas jeszcze) DCMultiverse istnieją tylko martwe strony lub blogi piszące o komiksach, których totalnie nie znam. Były to Larsenofilia Łukasza Mazura (nieaktywna od 2014) i Invincible Pawła Deptucha (którego finalne podrygi przypadły również na 2014 rok). I o ile oba przekonały mnie, by przemóc się i sięgnąć po opisywane tam tytuły, to jednak od ”Savage Dragona” odbiłem się dość szybko, obecnie od czasu do czasu tylko zerkając na pojedyncze zeszyty. Paweł Deptuch jednak zrobił coś, co wówczas wydawało mi się niemożliwe i chociaż nigdy go osobiście nie spotkałem (a przynajmniej tak sądzę…), to jednak właśnie jemu zawdzięczam sięgnięcie po ”Invincible”, które wraz z wtedy wydawanymi już jakiś czas w Polsce ”Żywymi Trupami” sprawiły, iż uznałem, że w sumie warto bliżej się przyjrzeć temu całemu Image, które wówczas kojarzyło mi się tylko z komiksami i stylistyką typowymi dla mrocznych czasów lat dziewięćdziesiątych.

O ile Kirkmanowskie ”Żywe Trupy” pokazały mi, że w Image najwyraźniej doszło do tego, iż publikuje się tam coś więcej, niż tandetną superbohaterszczyznę, tak ”Invincible” pokazało, że trykociarzy można pokazać w sposób świeży i wciągający jak diabli, jednocześnie pełnymi garściami czerpiąc z wszystkich najbardziej oklepanych schematów, jakimi przez lata odznaczył się ten gatunek. Robert Kirkman nieraz mówił, że dla niego ”Invincible” to laurka i list miłosny dla wszystkich superbohaterskich opowieści, którymi niegdyś się zaczytywał i widać to od pierwszych kadrów tej opowieści. Skupia się ona na nastoletnim Marku Graysonie, na pierwszy rzut oka pozornie zwykłym nastolatku. Chodzi on do szkoły, dorabia w kiepskiej pracy, wzdycha do dziewcząt i jest totalnym szaraczkiem. Tymczasem szybko dowiadujemy się, że jego ojciec to Omni-Man – najpotężniejszy superbohater na Ziemi, zaś Mark właśnie zaczyna odkrywać, że budzą się u niego odziedziczone po rodzicu moce. Chcąc iść w ślady ojca, Mark szybko przywdziewa własny kostium i zaczyna karierę pod skromnym pseudonimem Invincible. Poznaje pierwszych przeciwników, zaprzyjaźnia się z innymi herosami. Wszystko jest cacy? No nie do końca, ponieważ szybko na jaw zaczynają wychodzić tajemnice, których zdecydowanie nie chciał poznać.

No ok, ale w zasadzie dlaczego powinniście sięgnąć po ”Invincible”? Przecież nie tylko dlatego, bo to takie trochę inne trykoty niż zazwyczaj. Nie będę Was tu oszukiwać – historia pod kątem fabularnym w pierwszym tomie raczej na pewno Wam tyłków nie pourywa. Owszem, jest to sympatyczna, sprawnie napisana historia, która od początku do końca trzyma się kupy, posiadająca masę pełnokrwistych postaci lecz z pewnością nie można jej jeszcze nazwać czymś przełomowym. Tutaj muszę jednak od razu dodać, że: po pierwsze – historia i tak jest lepsza niż w 90% komiksów z linii Marvel Ssał czy DC Owrzodzenie. Po drugie zaś: jeśli wykażecie się cierpliwością, to od okolic trzeciego tomu zaczną dziać się NAPRAWDĘ konkretne rzeczy. Tymczasem pierwszy tom przede wszystkim opiera swoją magię na konsekwentnej zabawie schematami, które mimo iż wykorzystane są po raz milionowy, w ujęciu Kirkmana potrafią zaskoczyć czy rozbawić. Jak inaczej ująć scenę, w której dwoje bohaterów zostaje od razu zdemaskowanych, bo… jedno z nich nie nosi żadnej maski, a drugie tylko symboliczną? Albo moment, w którym Kirkman i Ottley prezentują nam zastosowanie ”dramatycznej pauzy” i wtedy dociera do nas, jak często widzieliśmy tę samą zagrywkę na przestrzeni poprzednich rozdziałów. Jednocześnie z każdego rozdziału wylewa się wręcz to, co Kirkman i jego współpracownicy wielokrotnie podkreślali – totalnie niczym nieskrępowana miłość do komiksów superbohaterskich. Uwielbiam sytuacje, w których aż bije po oczach to, że autorzy danego dzieła są absolutnie zakochani w tym co robią, a ”Invincible” jest właśnie takim rodzajem komiksu. Dzięki temu poszczególne opowieści, chociaż jak zaznaczyłem, nie są szczytowym osiągnięciem Kirkmana na łamach tej serii, czyta się z lekkością i zainteresowaniem. Pomaga w tym naturalnie warstwa graficzna, której także wypadałoby poświęcić trochę miejsca.

Sześć pierwszych rozdziałów premierowego tomu serii ”Invincible” wyszło spod ołówka Cory’ego Walkera, którego następnie zmienił Ryan Ottley. Można powiedzieć, że to pewna analogia z ”Żywymi Trupami”, gdzie również zmienił się rysownik po numerze szóstym. Tyle tylko, że o ile porównywanie Tony’ego Moore’a z Charlie Adlardem, z całym szacunkiem tego drugiego, wielkiego sensu nie ma, tak na łamach ”Invincible” zaznaczyć trzeba, że zmiana była jak dla mnie niemal niezauważalna. Rysunki Ryana Ottleya są nieco bardziej dopracowane i szczegółowe, ale z kolei bardziej surowy styl Walkera w niczym w lekturze nie przeszkadzał. ”Invincible” jest za to kolejnym świetnym przykładem tego, jak dużą rolę przy powstawaniu komiksu odgrywa kolorysta. Bill Crabtree narzucił pewną określoną stylistykę, jeśli chodzi o paletę barw. Także to ma duży wpływ na to, że zmiana osoby odpowiedzialnej za ilustracje odbywa się niemal bezboleśnie.

Wydawnictwo Egmont swoje ponowne wejście w komiksy z Image (wcześniej wydało ich… trzy) postanowiło zrobić z przytupem. Z miejsca sięgnęło po jeden z moim zdaniem najlepszych tytułów w historii tego amerykańskiego wydawcy i postanowiło publikować go w na podstawie Ultimate Editio. Oznacza to, że dostajemy tomy zbierające po około 12 zeszytów, oprawione oczywiście twardą okładką. Cena okładkowa ustalona została w wysokości 99,99zł, więc ze zniżkami wyłapiecie komiks ten za około 75zł, może mniej. Warto zwrócić uwagę na ten tom także z powodu bardzo dużej ilości materiałów dodatkowych, opatrzonych komentarzem Kirkmana i innych. Jest tam masa szkiców i ciekawostek, które dodatkowo uprzyjemnią czas spędzony przy tym komiksie.

Czy warto więc sięgnąć po pierwszy tom serii ”Invincible”? Moim zdaniem zdecydowanie tak. Komiks Jeszcze nie pokazał tego, czym zdobył serca setek fanów na całym świecie, a i tak już pozytywnie wyróżnia się na tle superbohaterskiej konkurencji. Moim zdaniem jest to zakup wart każdej wydanej złotówki i do możliwie jak najszybszego pozbycia się ich wam życzę.
      
----------------------------------------------------------------
     
"Invincible #1" do kupienia w sklepie Egmontu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz