Nawet nie wiecie jak Wam
zazdroszczę. To znaczy, części z Was. Konkretnie temu procentowi, który nie
miał dotąd okazji zapoznać się z komiksem ”Invincible”
i zrobi to dopiero w 2018 roku, sięgając po wydanie od Egmontu. Bo to, że
zdecydowanie powinniście czym prędzej tak zrobić, jest absolutnie
niezaprzeczalnym faktem. Lepiej postaram się uzasadnić tę opinię w dalszej
części tej dziwnej hybrydy felietonu i recenzji.
Jest rok 2010. Co prawda
w mojej głowie komiksowo wciąż dominują DC Comics oraz Marvel, sporadycznie
przebijają się jakieś pojedyncze przypadki tego, że po za tymi dwoma uniwersami
istnieją też jakieś komiksy i jest spora szansa, że część z nich warta jest
uwagi. Swój wzrok kieruję w stronę przeszukania tego, co na ten temat oferuje
polski zakątek Internetu i ze zgrozą odkrywam, że oprócz Avalonu, Spider-Man
Online, Daisy Planet, BatCave i (wówczas jeszcze) DCMultiverse istnieją tylko
martwe strony lub blogi piszące o komiksach, których totalnie nie znam. Były to
Larsenofilia Łukasza Mazura (nieaktywna od 2014) i Invincible Pawła Deptucha
(którego finalne podrygi przypadły również na 2014 rok). I o ile oba przekonały
mnie, by przemóc się i sięgnąć po opisywane tam tytuły, to jednak od ”Savage Dragona” odbiłem się dość
szybko, obecnie od czasu do czasu tylko zerkając na pojedyncze zeszyty. Paweł
Deptuch jednak zrobił coś, co wówczas wydawało mi się niemożliwe i chociaż
nigdy go osobiście nie spotkałem (a przynajmniej tak sądzę…), to jednak właśnie
jemu zawdzięczam sięgnięcie po ”Invincible”,
które wraz z wtedy wydawanymi już jakiś czas w Polsce ”Żywymi Trupami” sprawiły, iż uznałem, że w sumie warto bliżej się
przyjrzeć temu całemu Image, które wówczas kojarzyło mi się tylko z komiksami i
stylistyką typowymi dla mrocznych czasów lat dziewięćdziesiątych.
O ile Kirkmanowskie ”Żywe Trupy” pokazały mi, że w Image
najwyraźniej doszło do tego, iż publikuje się tam coś więcej, niż tandetną
superbohaterszczyznę, tak ”Invincible”
pokazało, że trykociarzy można pokazać w sposób świeży i wciągający jak diabli,
jednocześnie pełnymi garściami czerpiąc z wszystkich najbardziej oklepanych
schematów, jakimi przez lata odznaczył się ten gatunek. Robert Kirkman nieraz
mówił, że dla niego ”Invincible” to
laurka i list miłosny dla wszystkich superbohaterskich opowieści, którymi
niegdyś się zaczytywał i widać to od pierwszych kadrów tej opowieści. Skupia
się ona na nastoletnim Marku Graysonie, na pierwszy rzut oka pozornie zwykłym
nastolatku. Chodzi on do szkoły, dorabia w kiepskiej pracy, wzdycha do
dziewcząt i jest totalnym szaraczkiem. Tymczasem szybko dowiadujemy się, że
jego ojciec to Omni-Man – najpotężniejszy superbohater na Ziemi, zaś Mark
właśnie zaczyna odkrywać, że budzą się u niego odziedziczone po rodzicu moce.
Chcąc iść w ślady ojca, Mark szybko przywdziewa własny kostium i zaczyna
karierę pod skromnym pseudonimem Invincible. Poznaje pierwszych przeciwników,
zaprzyjaźnia się z innymi herosami. Wszystko jest cacy? No nie do końca,
ponieważ szybko na jaw zaczynają wychodzić tajemnice, których zdecydowanie nie
chciał poznać.
No ok, ale w zasadzie
dlaczego powinniście sięgnąć po ”Invincible”?
Przecież nie tylko dlatego, bo to takie trochę inne trykoty niż zazwyczaj. Nie
będę Was tu oszukiwać – historia pod kątem fabularnym w pierwszym tomie raczej
na pewno Wam tyłków nie pourywa. Owszem, jest to sympatyczna, sprawnie napisana
historia, która od początku do końca trzyma się kupy, posiadająca masę
pełnokrwistych postaci lecz z pewnością nie można jej jeszcze nazwać czymś
przełomowym. Tutaj muszę jednak od razu dodać, że: po pierwsze – historia i tak
jest lepsza niż w 90% komiksów z linii Marvel Ssał czy DC Owrzodzenie. Po
drugie zaś: jeśli wykażecie się cierpliwością, to od okolic trzeciego tomu
zaczną dziać się NAPRAWDĘ konkretne rzeczy. Tymczasem pierwszy tom przede
wszystkim opiera swoją magię na konsekwentnej zabawie schematami, które mimo iż
wykorzystane są po raz milionowy, w ujęciu Kirkmana potrafią zaskoczyć czy
rozbawić. Jak inaczej ująć scenę, w której dwoje bohaterów zostaje od razu
zdemaskowanych, bo… jedno z nich nie nosi żadnej maski, a drugie tylko
symboliczną? Albo moment, w którym Kirkman i Ottley prezentują nam zastosowanie
”dramatycznej pauzy” i wtedy dociera do nas, jak często widzieliśmy tę samą
zagrywkę na przestrzeni poprzednich rozdziałów. Jednocześnie z każdego
rozdziału wylewa się wręcz to, co Kirkman i jego współpracownicy wielokrotnie
podkreślali – totalnie niczym nieskrępowana miłość do komiksów
superbohaterskich. Uwielbiam sytuacje, w których aż bije po oczach to, że
autorzy danego dzieła są absolutnie zakochani w tym co robią, a ”Invincible” jest właśnie takim rodzajem
komiksu. Dzięki temu poszczególne opowieści, chociaż jak zaznaczyłem, nie są
szczytowym osiągnięciem Kirkmana na łamach tej serii, czyta się z lekkością i
zainteresowaniem. Pomaga w tym naturalnie warstwa graficzna, której także
wypadałoby poświęcić trochę miejsca.
Sześć pierwszych
rozdziałów premierowego tomu serii ”Invincible”
wyszło spod ołówka Cory’ego Walkera, którego następnie zmienił Ryan Ottley.
Można powiedzieć, że to pewna analogia z ”Żywymi
Trupami”, gdzie również zmienił się rysownik po numerze szóstym. Tyle
tylko, że o ile porównywanie Tony’ego Moore’a z Charlie Adlardem, z całym
szacunkiem tego drugiego, wielkiego sensu nie ma, tak na łamach ”Invincible” zaznaczyć trzeba, że zmiana
była jak dla mnie niemal niezauważalna. Rysunki Ryana Ottleya są nieco bardziej
dopracowane i szczegółowe, ale z kolei bardziej surowy styl Walkera w niczym w
lekturze nie przeszkadzał. ”Invincible”
jest za to kolejnym świetnym przykładem tego, jak dużą rolę przy powstawaniu
komiksu odgrywa kolorysta. Bill Crabtree narzucił pewną określoną stylistykę,
jeśli chodzi o paletę barw. Także to ma duży wpływ na to, że zmiana osoby
odpowiedzialnej za ilustracje odbywa się niemal bezboleśnie.
Wydawnictwo Egmont swoje
ponowne wejście w komiksy z Image (wcześniej wydało ich… trzy) postanowiło
zrobić z przytupem. Z miejsca sięgnęło po jeden z moim zdaniem najlepszych
tytułów w historii tego amerykańskiego wydawcy i postanowiło publikować go w na
podstawie Ultimate Editio. Oznacza to, że dostajemy tomy zbierające po około 12
zeszytów, oprawione oczywiście twardą okładką. Cena okładkowa ustalona została
w wysokości 99,99zł, więc ze zniżkami wyłapiecie komiks ten za około 75zł, może
mniej. Warto zwrócić uwagę na ten tom także z powodu bardzo dużej ilości
materiałów dodatkowych, opatrzonych komentarzem Kirkmana i innych. Jest tam
masa szkiców i ciekawostek, które dodatkowo uprzyjemnią czas spędzony przy tym
komiksie.
Czy warto więc sięgnąć
po pierwszy tom serii ”Invincible”? Moim
zdaniem zdecydowanie tak. Komiks Jeszcze nie pokazał tego, czym zdobył serca
setek fanów na całym świecie, a i tak już pozytywnie wyróżnia się na tle
superbohaterskiej konkurencji. Moim zdaniem jest to zakup wart każdej wydanej
złotówki i do możliwie jak najszybszego pozbycia się ich wam życzę.
----------------------------------------------------------------
"Invincible #1" do kupienia w sklepie Egmontu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz