Zbliżała się końcówka
roku 1997. Próbując zareagować nieco na malejące w oczach wyniki sprzedaży,
włodarze studia WildStorm postanowili dokonać kilku kosmetycznych zmian i przy
okazji ”obrandować” swoje komiksy szyldem New Horizons. Doszło wtedy do zmian na
stanowiskach rysowników serii ”WildC.A.T.S.”,
”Wetworks” i ”Gen13”, ”StormWatch” zaś
zostało zakończone i restartowane z dokładnie tym samym zestawem twórców, czyli
dokładnie tak, jak swego czasu bardzo lubił robić Marvel. Pojawiło się także
kilka nowych tytułów, spośród których dziś w zasadzie nie ma czego wspominać,
być może za wyjątkiem jednego. Mowa oczywiście o ”Divine Right: The Adventures of Max Faraday” Jima Lee, które
okazało się zaskakująco udanym komiksem. ALE, jak zauważyliście powyżej, dziś zajmę
się innym tytułem. Skupię się na promowanym jako motor napędowy inicjatywy New
Horizons tytule, który okazał się zarazem jego kulą u nogi. Tak oto
przechodzimy do ”WildCore”.
W ogólnym zamierzeniu,
tytuł ten jest bezpośrednią kontynuacją zakończonej parę miesięcy wcześniej
serii ”Backlash”, której główna
obsada odgrywa także najważniejsze role i tutaj. Tyle tylko, że Marc Slayton
dorósł wreszcie do wniosku, że on sam i stojąca u jego boku Taboo nie dadzą
sobie rady z wszystkimi zagrożeniami. Tworzy więc grupę, do której dołączają
Brawl, Ferrian, Styrian (cała trójka znana z kart poprzedniej serii) oraz Vigor
– jedyny totalny debiutant. Już w premierowym zeszycie serii w tle zaczyna
kręcić się Zealot i koniec końców ona również dołącza do składu. Ich przeciwnikami
jest grupa obcych najeźdźców o ksywce D’rahn, która zdecydowanie ma bardzo dużą
chrapkę na podbicie naszej planety.
Ekipą odpowiedzialną za
powstanie serii ”WildCore” jest duet
Sean Ruffner i Brett Booth. Obaj byli wówczas wiernymi uczniami Jima Lee i co
tu dużo mówić, to zdecydowanie widać. O ile jednak w przypadku Bootha nie jest
to jakiś wielki minus, do czego zresztą wrócę później, tak w przypadku Ruffnera
bardzo trudno dziwić się, że jego kariera jako scenarzysty rozpoczęła się i
zakończyła pomiędzy 1992 i 1998 rokiem. Podobnie jak masa innych… emmm… twórców
(?) z wczesnego Image, Ruffner najzwyczajniej w świecie pisać nie potrafił. Ale
był dobrym kumplem Jima Lee i Brandona Choia – kolejnego legendarnie wręcz
pozbawionego talentu – to pisać mu pozwalano. Czytając tych kilka numerów serii
”Backlash”, które akurat posiadam w
swoich zbiorach, a także premierowej odsłony ”WildCore”, można szybko dojść do wniosku, że kłoda drewna byłaby w
stanie napisać lepszą i bardziej naturalną historię. Pozwolę sobie zacytować
DOSŁOWNIE dialog z pierwszej strony omawianego dzisiaj komiksu.
- Dzięki Darla. Mogę
zadzwonić do ciebie później?
- Wybacz, będę wtedy w
drugiej pracy.
- Serio? Kim ty jesteś?
Jamajczykiem? Ha ha ha.
Badum, tsssss.
Po takim otwarciu, można
spokojnie mieć obawy o to, co będzie dalej. I wiele się nie pomyliłem, ponieważ
kolejne strony pokazują, iż Ruffner pisał po prostu to, co mu przychodziło do
głowy i nie zastanawiał się nad tym, czy ma to jakiś większy sens. I tak oto w
moich rękach wylądował komiks, w którym jeden, w dodatku mentalnie nieco
niestabilny członek grupy śledzi ekipę, która chce i ma wystarczająco dużo
mocy, by przejąć władzę nad światem, podczas gdy CAŁA reszta gania po ulicach
Detroit szukając złotoustego porywacza kobiet (”A więc jesteś honorową dziwką?
To dobrze, czeka cię śmierć!” – kolejny cudny dialog Ruffnera), który okazuje
się być jednostrzałowcem. Ale ok, każdy ma swoje priorytety. Swoistą wisienką
na torcie jest kulminacja zeszytu, w którym ekipa głównych bohaterów dowiaduje
się, że poszukiwani przez nich D’rahn zaatakowali bazę wojskową i zabijają
wszystko, co się rusza, lecz Backlash nie jest do końca przekonany, czy to
właściwy moment, by ruszyć na misję ratunkową. To miał być chyba ten element
dramatyczny. Tak sądzę…
Scenariusz Ruffnera to
totalna bieda. Postacie i ich charaktery są płaskie jak kartki papieru, na
których zapisano ich losy. Mało które wydarzenia trzymają się tu grubszego
sensu, a sposób prowadzenia Zealot i próba usprawiedliwiania/wytłumaczenia jest
dołączenia do WildCore jest zwyczajnie kretyńska. Jest to wręcz podręcznikowy
przykład tego, jakie kolesiostwo panowało z Image w początkowych latach
istnienia tego wydawnictwa. Warto tu zwrócić uwagę, że po przejściu WildStormu
do DC, twórcy tacy jak Ruffner i Choi bardzo szybko musieli znaleźć sobie nowe
zatrudnienie. Inaczej sprawa miała się z Brettem Boothem.
Rysownika tego nazywam
wiernym uczniem Jima Lee, bo chociaż z czasem wypracował sobie swój styl, to
jednak sięgając po jego najwcześniejsze prace, trudno nie dostrzec tego jak
wiele rzeczy Booth po prostu kopiował od swojego mentora (serio, facet najpierw
był uczniem, a potem też asystentem Lee). Na łamach ”WildCore” widzimy już taki swoisty stan pośredni pomiędzy pójściem
swoją ścieżką, a dalszym korzystaniem z tricków bardziej znanego autora. Faktem
niezaprzeczalnym jednak jest, że Booth to jedno z tych nazwisk wypromowanych za
czasów starego Image, które po nadejściu XXI wieku potrafiły się odnaleźć w
nowych realiach. Rysownik ten udzielał się zarówno w Marvelu jak i DC, gdzie
jeszcze do niedawna pracował przy serii ”Titans”.
Fun fact: kolorystką
komiksu jest Jessica Ruffner-Booth. Siostra scenarzysty i żona rysownika. Tak
więc wiecie :)
Samo ”WildCore” nie rozwinęło skrzydeł i
zostało zakończone na numerze dziesiątym. Powodem nie była tylko nie do końca
zadowalająca sprzedaż, ale także fakt sprzedania WildStormu wydawnictwu DC
Comics. Jedynymi seriami, które wówczas nie zostały skasowane, były najbardziej
popularne ”Gen13” oraz ”DV8”. ”StormWatch” przekształciło się w ”The Authority”, ”WildC.A.T.S.” spokojnie czekało na swój
restart, ostro promowano rewelacyjne ”Planetary” i znacznie mniej udane ”The
Monarchy”, zaś postacie z ”WildCore”
w większości na długie lata zostały zapomniane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz