Cykl ”Invincible” autorstwa Roberta Kirkmana znany jest z tego, że scenarzysta ten bezceremonialnie odhacza na jego łamach wszystkie najważniejsze i najbardziej rozpoznawalne motywy z komiksów superbohaterskich, lecz zazwyczaj robi to w na tyle niekonwencjonalny sposób, że trudno móc powiedzieć, iż mamy do czynienia z czymś czerstwym oraz oklepanym. Mieliśmy już zatem na łamach serii wielki event, po którym nic nigdy nie będzie takie samo, kosmiczne oraz epickie starcia i liczne, dość niespodziewane cliffhangery. Czego jeszcze nie było? Ano podróży w czasie. W przedostatniej odsłonie ”Invincible” dostaniemy zatem i to.
Tym razem pewnie Was zadziwię, bo dotychczas o większości serii ”Invincible” wypowiadałem się raczej ciepło. No, może z jednym wyjątkiem. Dziś będzie drugi, bo lektura tego komiksu mnie nie porwała zbyt mocno. Gdy w USA publikowano zeszyty wchodzące w skład niniejszej pozycji, Robert Kirkman doskonale wiedział już, że lada moment doprowadzi przygody Marka Graysona do końca (stąd zresztą też mamy tutaj kolejny gościnny udział Cory’ego Walkera – by dać Ryanowi Ottleyowi więcej czasu na narysowanie finałowych odsłon) i powolutku zaczął doprowadzać do końca poszczególne wątki. Problem z reguły wówczas jest taki, że przymierzając się do wielkiego finału, trzeba najlepsze smaczki pozostawić właśnie na ostatnie rozdziały. Efekt niestety nie jest za trudny do przewidzenia – pomimo tuzina zeszytów i kolejnych dwóch story-arców, dzieje się tu stosunkowo niewiele i jeszcze mniej w jakikolwiek sposób zaskakuje, a przecież Kirkman na łamach ”Invincible” wielokrotnie oraz z dużą łatwością udowadniał, iż potrafi zadziwić nawet mając na tapecie kolejny już na maksa oklepany motyw. Tym razem po prostu nie wyszło. Cały motyw podróży w czasie zarówno przebiega jak i kończy się w bodaj najbardziej spodziewany oraz zachowawczy sposób, przez co ma się wrażenie, iż całe te sześć zeszytów można było skondensować do góra dwóch i główna oś fabularna nic by na tym nie straciła. W drugiej zaś części tomu, gdy na pierwszy plan wysuwa się z kolei Thragg, zaczyna robić się znacznie ciekawiej, aczkolwiek jeśli uważnie śledziliście wydarzenia z poprzednich odsłon, także i tutaj nie powinno Was nic szczególnie zaskoczyć. No, może oprócz samego zakończenia, które jest czymś, do czego Robert Kirkman nas jak dotąd totalnie nie przyzwyczaił, czyli zwyczajnym pójściem po linii najmniejszego oporu. W efekcie nie zawaham się napisać, że jedenasty tom serii ”Invincible”, chociaż i tak pozytywnie wybija się na tle tej całej, superbohaterskiej papki spod szyldu Marvela czy DC, jest jednak zdecydowanie scenariuszowo jednym ze słabszych, o ile nie najsłabszym w tej serii.
Na końcu otrzymujemy oczywiście sporą dawkę materiałów dodatkowych, lecz tym razem tylko je przekartkowałem. Bonusy w ”Invincible” opatrzone są od samego początku komentarzami autorów, które sprowadzają się głównie do takiego lania wazeliny, że nie da się tego czytać. Całość tomu to oczywiście blisko 300 stron w twardej oprawie, zaś cena okładkowa wynosi 99,99zł. Dwunasty oraz zarazem finałowy tom serii wydawnictwo Egmont zapowiedziało na listopad i chociaż ten tom zaliczył ewidentny spadek formy, to jednak wciąż czekam z niecierpliwością na wielkie zakończenie.
"Invincible tom 11" do kupienia między innymi w sklepach Egmontu oraz ATOM Comics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz