Po czym można poznać naprawdę utalentowanego twórcę? Po tym, że bierze on w ręce potworki wykreowane lata temu przez Roba Liefelda i czyni z nimi coś, co nie tylko ma sens oraz stopy, ale wręcz chce się to polecać każdemu napotkanemu fanowi komiksów. Tak jak swego czasu Brandon Graham odczarował cykl ”Prophet”, Joe Keatinge zachwycił nową wersją ”Glory”, a Warren Ellis zachwycił ”Supreme: Blue Rose”. Od jakiegoś czasu można śmiało postawić obok tych tytułów kolejny i jest nim ”Bloodstrike: Brutalists” Michela Fiffe, aczkolwiek konia z rzędem temu, kto spodziewał się czegokolwiek innego po tym twórcy.
Jeśli ktoś z Was nie kojarzy całej Liefeldowej idei stojącej za serią ”Bloodstrike”, to szybko wyjaśniam. W ekstremalnych latach dziewięćdziesiątych była to rządowa ekipa do zadań specjalnych, którą też trudno było uznać za coś innego, niż swoistą kopię Suicide Squadu. Jej członkowie byli wysyłani do misji tak trudnych, że nikt nie liczył się z tym, czy zostaną pozabijani w jej trakcie. Ale nie bez przyczyny, ponieważ Cabbot Stone i jego towarzysze mogli być dowolny raz przywracani do życia, dzięki programowi Born Again (ciekaaaaawe skąd ta nazwa?). Za czasów ekssssstremalnych wymysłów Liefelda trudno było w komiksie tym doszukać się czegoś ciekawszego, za wyjątkiem tego, że Rob nawet nieszczególnie mocno przejmował się tym, iż tworząc Deadlocka najzwyczajniej w świecie zerżnął design Wolverine’a. Aha, seria zaliczyła numer 25, ale nigdy nie ukazały się 23 i 24 :) Cudowne czasy. Ale przejdźmy do meritum.
Fiffe na łamach ”Bloodstrike: Brutalists” niby nie robi nic szczególnego. Bierze znane już postaci i wysyła na kolejne misje, w żaden sposób nie oszczędzając nikogo. Na czele stoi oczywiście supertwardziel Cabbot Stone, pociski latają wszędzie, lecz w zasadzie nie to jest tu ważne. Twórca komiksu skupia się na tym, co dzieje się w głowach członków ekipy – jak się czują w swojej sytuacji, czy chcą nadal się w niej znajdować? W tym całym bitewnym szale Fiffe pokazuje nam ludzi, mających co prawda supermoce i praktycznie nieograniczoną ilość wskrzeszeń przed sobą, ale jednak wciąż ludzi. Cierpiących przy każdym zadanym ciosie, krwawiących po każdym postrzale oraz zastanawiających się nad tym, czym się stali i czy tak ma wyglądać reszta ich życia. Ale czy to w ogóle jest życie czy tylko jakaś jego chora wariacja? Taaaak, to brzmi jak typowe zagadnienia superbohaterskiej łupaniny.
Jednakże komiks ten nadal w swoim rdzeniu jest superbohaterski do bólu i do tego celowo utrzymany w duchu tej ”jakości”, jaką charakteryzowały się komiksy ze studia Extreme. Fiffe buduje fabułę mocno pretekstowo i na pierwszy rzut oka byle jak, lecz wszystko z czasem staje się bardzo jasne. ”Bloodstrike: Brutalists” jest hołdem totalnym i to też jest największym problemem tego tytułu, bo w tej charakterystycznej estetyce trzeba umieć oraz chcieć się odnaleźć. Nie sądzę jednak, by po komiks ten zdecydował się sięgnąć czytelnik przypadkowy.
Całość to tylko trzy zeszyty o nieprzypadkowej numeracji, ponieważ zostały one wydane jako #0, #23 i #24, domykając wyrwę powstałą kilkanaście lat temu. Tak też trzeba patrzeć na zawarte w nich opowieści, ponieważ zostały one napisane tak, by działały również ”kanonicznie”. Kolejną zaletą ”Bloodstrike: Brutalists” są materiały dodatkowe, na łamach których Fiffe dość wyraźnie pokazał, jak dobrze odrobił pracę domową, wskazując liczne odniesienia i easter-eggi dotyczące wcześniejszych komiksów w udziałem tej grupy. Zawsze mocno cenię ludzi, którzy nie tylko twierdzą, że mają zajawkę na dany temat, ale jeszcze potrafią zastrzelić czytelnika dowodami na poparcie tej tezy.
Fiffe kocha Cabbota Stone’a i jego grupę, a my kochajmy ten komiks, nawet jeśli wszelakie Liefeldyzmy budzą w nas niesmak.
"Bloodstrike: Brutalists" do kupienia w sklepie ATOM Comics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz