wtorek, 16 marca 2021

Z archiwum Image #86 - Deathmate

Jest rok 1992 i na rynku komiksowym w USA pojawia się nowy gracz – Image Comics. Za wydawnictwem stoją ogromne jak na ówczesne standardy nazwiska. Twórcy ci postanowili zbuntować się przeciwko panującym w Marvelu zasadom i gdy nie udało im się wynegocjować zmian na swoją korzyść, odeszli i założyli wydawnictwo, które obiektywnie mówiąc stanowiło coś nowego. Image rozpoczęło kuszenie twórców obietnicami całkowitej kontroli prawnej nad ich dziełami, a zapowiadane jeden z drugim tytuły stawały się przebojami rynku. Image nie było jednym tworem, lecz zbiorem studiów i od samego początku nie stanowiło monolitu. Dlatego też nie wszyscy założyciele okazali zainteresowanie oraz chęć udziału w naszym dzisiejszym bohaterze – crossoverze między dwoma wydawnictwami, a konkretniej Image Comics oraz Valiant Comics. I z perspektywy czasu można powiedzieć, że mieli rację, ponieważ ”Deathmate” okazało się pierwszą, naprawdę wielką porażką wydawcy w historii. Paradoksalnie jednak można śmiało powiedzieć, że Rob Liefeld i Jim Lee częściowo własnoręcznie zaorali drugą firmę, która zdecydowała się na współpracę z nimi.

Deathmate” zaczęto sygnalizować bardzo szybko po starcie Image Comics i ostatecznie już w 1993 roku wydarzenie doszło do skutku. To znaczy, tak jakby. Założenia były bardzo ambitne – postacie z funkcjonującego wtedy jeszcze uniwersum Image spotykają herosów ze świata Valiant, a wszystko to łamach liczącego sześć odsłon crossovera, który jednak nie miał mieć tradycyjnej kolejności. Owszem, prolog i epilog wiadomo kiedy trzeba czytać, lecz pozostałe odsłony, a więc Red, Yellow, Blue oraz Black, miały być tak zbudowane, by można było zapoznać się z nimi w dowolnej kolejności. Dlatego też otrzymały kolorki w nazwach, a nie numery. Były jeszcze rozdziały Green oraz Pink/Orange, które były dodawane jako gratis i ich znajomość nie była w żaden sposób wymagana. Były to tylko materiały promocyjne. Zeszyty: Prolog, Yellow oraz Blue miały zostać opracowane i wydane siłami Valianta, zaś odsłonami Red, Black oraz Epilog zajmowało się Image. Dodać jednak trzeba, że w Prologu i Epilogu twórcy z obu wydawnictw pracowali wspólnie.

Jednakże mówienie o Image jest pewnym wyolbrzymieniem. Erik Larsen, Jim Valentino oraz Todd McFarlane uznali, że ”Deathmate” nie jest projektem, nad którym powinni się skupiać i wyłączyli swoje postacie z niego, za wyjątkiem Spawna, który zaliczył malutką rolę w jednym z zeszytów. Marc Silvestrii z kolei uznał, iż wrzuci do całości swoje Cyber Force, lecz sam ograniczył własny udział do narysowania jednej z historii w zeszycie Black i w zasadzie można powiedzieć, że w crossoverze jego kreacją mocniej zajmowali się twórcy z Valianta, niż on sam. Najmocniej zaangażowali się wspomniani już Jim Lee oraz Rob Liefeld, co chyba już samo w sobie bardzo jasno zwiastowało nieuchronną katastrofę całej inicjatywy.

Dobra, ale o czym w zasadzie jest ”Deathmate”? Prolog przedstawia nam dwie opowieści. W jednej z nich Solar postanawia spełnić swoje marzenie i znaleźć kobietę swojego życia. Jego potężne moce przełamują granice uniwersum i tak natrafia na Void z WildCats. Oba potężne byty zakochują się w sobie, a ich… no, wiecie… ”połączenie”, nieoczekiwanie doprowadza do fuzji dwóch światów z których pochodzą. Lecz nie wszyscy dostosowują się do nowych zasad i okazuje się, że zarówno ówczesny Geomancer z Valianta, jak i John Prophet z Image pamiętają swoje dawne życia. Co więcej, obaj dostrzegają fragmenty przyszłości, która jasno sugeruje, że związek Solara i Void nieuchronnie doprowadzi do zagłady złączonych światów. Obaj ruszają zebrać dawnych znajomych oraz powstrzymać wydarzenia, które dopiero mają nadejść.


Co zatem sprawiło, że jako całość ”Deathmate” jest odbierane jako wielka, komercyjna porażka? To co zwykle – opóźnienia powstałe z winy Image Comics. Całe wydarzenie miało zamknąć się w sześciu miesiącach i przynieść kupę kasy obu wydawcom. Ci byli tak pewni swego, że zdecydowano się na publikację każdego rozdziału w dość wypasionej wersji. Zeszyty były powiększonej objętości, miały lepszy papier i sztywną okładkę, a ”kolorowe” odsłony kosztowały pięć dolców za sztukę. Przypomnę, że były to czasy, gdy standardowe zeszytówki miały z reguły cenę oscylującą wokół połowy tej kwoty. I o ile Valiant ze swojej części się wywiązał, tak Image już nie, publikując swoją połowę w losowej kolejności. Przykładowo, rozdział Red nie tylko ukazał się opóźniony o osiem miesięcy, to jeszcze dodatkowo Image stwierdziło, że nie będzie nic złego w tym, jeśli wydadzą tę odsłonę po publikacji Epilogu. Dlaczego zatem w całym wydarzeniu najmocniej poszkodowany był Valiant? Już tłumaczę.

O ile dla Image Comics ”Deathmate” było po prostu kolejnym projektem autorskim w wykonaniu śpiących na forsie twórców, tak Valiant był wówczas w sytuacji, w której nie tylko musiał walczyć z Image o pozycję trzeciej siły na rynku, ale jeszcze dodatkowo z istniejącym wówczas jeszcze Malibu Comics oraz mocno rozpychającym się Dark Horse. Jeden z szefów tego wydawnictwa był jednocześnie dobrym znajomym Jima Lee i tak mocno wierzył w powodzenie ”Deathmate”, że zdecydował się przerzucić do pracy nad crossoverem najlepszych twórców, jakich Valiant miał na pokładzie. Oznaczało to oczywiście czasowe przerwy w publikowaniu regularnych serii wydawnictwa, nie jakieś szczególnie długie, ale jednak. I w momencie, gdy Valiant publikował wszystko zgodnie z umową, działania Image rykoszetem trafiały w to wydawnictwo. Dwie firmy chciały zrobić serie kart kolekcjonerskich związanych z ”Deathmate”, lecz przez opóźnienia jedna z nich wycofała się z umowy. Co więcej, opóźnienia spowodowały wściekłość części czytelników, którzy dość licznie zaczęli rezygnować z preorderów, co sprawiło, że Valiant już zostawał z górą niesprzedanych zeszytów w momencie, gdy Image mogło jeszcze spokojnie korygować nakłady. I tak oto rozdział Red od Image mógł wyjść w nakładzie 250 tysięcy sztuk, podczas gdy drugie wydawnictwo z góry zleciło druk każdego ich rozdziału w wysokości… 700 tysięcy kopii. Co więcej, mocno oberwały także niektóre sklepy z komiksami, które nie zdążyły zlecić zwrotów i zostawały z setkami niesprzedanych zeszytów, za które trzeba było zapłacić wydawcom. Ponoć przez to kilka takich miejsc na terenie USA poszło z torbami tylko przez ”Deathmate”.

Bob Layton, który wówczas w Valiancie pełnił rolę redaktora naczelnego, po latach udzielił wywiadu, w którym mówił wprost o szkodach, jakie ”Deathmate” spowodowało. Porażka crossovera doprowadziła do tego, że spadło zaufanie do Valianta i już w 1994 roku odczuwalnie spadła sprzedaż niemal wszystkich głównych serii, a kolejne eventy, jakie wówczas planowano (”Birthquake” oraz ”Chaos Effect”) praktycznie zostały pozbawione działań marketingowych. Biorąc pod uwagę to, że wydawnictwo w tym samym roku zostało przejęte przez firmę Acclaim, która dość otwarcie traktowała publikację komiksów jako coś drugoplanowego i stawiała na produkcję gier komputerowych, rozpoczął się efekt kuli śnieżnej, która zakończyła się zamknięciem większości publikowanych serii komiksowych w latach 1996-1997. Layton wspominał także, że Image Comics było w pewnym momencie tak mało zainteresowane tym, co się dzieje z ”Deathmate”, iż praktycznie to pracownicy wydawnictwa Valiant dbali o nieswoje postacie bardziej, niż o własne. Jako przykład podał niesławny rozdział Red od Image, który nie dość że wyszedł potężnie opóźniony, to jeszcze wyraźnie sugerował kolejność czytania crossovera, chociaż podkreślano iż miało jej nie być.

No a Image? Zarówno Jim Lee, Rob Liefeld jak i Marc Silvestrii kroczyli dalej po ścieżce sukcesów wypracowanych blaskiem ich nazwisk, a nie jakością oferowanych produktów. WildStorm oraz Top Cow działało spokojnie dalej, a i Extreme Studios pewnie mogłoby powiedzieć o sobie to samo, gdyby nie dowodził nim Rob Liefeld – król niedokończonych serii. Image miało tak wysoką sprzedaż swoich komiksów, że mogło sobie pozwolić na to, by własnoręcznie uwalić inicjatywę o nazwie ”Deathmate”, a następnie swoje własne uniwersum, które samo rozleciało się w zasadzie jeszcze zanim udało się skończyć międzywydawniczy crossover.

Dobrze, że te dzikie czasy już za nami :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz