Jest rok 1992 i na rynku komiksowym w USA pojawia się nowy gracz – Image Comics. Za wydawnictwem stoją ogromne jak na ówczesne standardy nazwiska. Twórcy ci postanowili zbuntować się przeciwko panującym w Marvelu zasadom i gdy nie udało im się wynegocjować zmian na swoją korzyść, odeszli i założyli wydawnictwo, które obiektywnie mówiąc stanowiło coś nowego. Image rozpoczęło kuszenie twórców obietnicami całkowitej kontroli prawnej nad ich dziełami, a zapowiadane jeden z drugim tytuły stawały się przebojami rynku. Image nie było jednym tworem, lecz zbiorem studiów i od samego początku nie stanowiło monolitu. Dlatego też nie wszyscy założyciele okazali zainteresowanie oraz chęć udziału w naszym dzisiejszym bohaterze – crossoverze między dwoma wydawnictwami, a konkretniej Image Comics oraz Valiant Comics. I z perspektywy czasu można powiedzieć, że mieli rację, ponieważ ”Deathmate” okazało się pierwszą, naprawdę wielką porażką wydawcy w historii. Paradoksalnie jednak można śmiało powiedzieć, że Rob Liefeld i Jim Lee częściowo własnoręcznie zaorali drugą firmę, która zdecydowała się na współpracę z nimi.
Jednakże mówienie o Image jest pewnym wyolbrzymieniem. Erik Larsen, Jim Valentino oraz Todd McFarlane uznali, że ”Deathmate” nie jest projektem, nad którym powinni się skupiać i wyłączyli swoje postacie z niego, za wyjątkiem Spawna, który zaliczył malutką rolę w jednym z zeszytów. Marc Silvestrii z kolei uznał, iż wrzuci do całości swoje Cyber Force, lecz sam ograniczył własny udział do narysowania jednej z historii w zeszycie Black i w zasadzie można powiedzieć, że w crossoverze jego kreacją mocniej zajmowali się twórcy z Valianta, niż on sam. Najmocniej zaangażowali się wspomniani już Jim Lee oraz Rob Liefeld, co chyba już samo w sobie bardzo jasno zwiastowało nieuchronną katastrofę całej inicjatywy.
Dobra, ale o czym w zasadzie jest ”Deathmate”? Prolog przedstawia nam dwie opowieści. W jednej z nich Solar postanawia spełnić swoje marzenie i znaleźć kobietę swojego życia. Jego potężne moce przełamują granice uniwersum i tak natrafia na Void z WildCats. Oba potężne byty zakochują się w sobie, a ich… no, wiecie… ”połączenie”, nieoczekiwanie doprowadza do fuzji dwóch światów z których pochodzą. Lecz nie wszyscy dostosowują się do nowych zasad i okazuje się, że zarówno ówczesny Geomancer z Valianta, jak i John Prophet z Image pamiętają swoje dawne życia. Co więcej, obaj dostrzegają fragmenty przyszłości, która jasno sugeruje, że związek Solara i Void nieuchronnie doprowadzi do zagłady złączonych światów. Obaj ruszają zebrać dawnych znajomych oraz powstrzymać wydarzenia, które dopiero mają nadejść.
O ile dla Image Comics ”Deathmate” było po prostu kolejnym projektem autorskim w wykonaniu śpiących na forsie twórców, tak Valiant był wówczas w sytuacji, w której nie tylko musiał walczyć z Image o pozycję trzeciej siły na rynku, ale jeszcze dodatkowo z istniejącym wówczas jeszcze Malibu Comics oraz mocno rozpychającym się Dark Horse. Jeden z szefów tego wydawnictwa był jednocześnie dobrym znajomym Jima Lee i tak mocno wierzył w powodzenie ”Deathmate”, że zdecydował się przerzucić do pracy nad crossoverem najlepszych twórców, jakich Valiant miał na pokładzie. Oznaczało to oczywiście czasowe przerwy w publikowaniu regularnych serii wydawnictwa, nie jakieś szczególnie długie, ale jednak. I w momencie, gdy Valiant publikował wszystko zgodnie z umową, działania Image rykoszetem trafiały w to wydawnictwo. Dwie firmy chciały zrobić serie kart kolekcjonerskich związanych z ”Deathmate”, lecz przez opóźnienia jedna z nich wycofała się z umowy. Co więcej, opóźnienia spowodowały wściekłość części czytelników, którzy dość licznie zaczęli rezygnować z preorderów, co sprawiło, że Valiant już zostawał z górą niesprzedanych zeszytów w momencie, gdy Image mogło jeszcze spokojnie korygować nakłady. I tak oto rozdział Red od Image mógł wyjść w nakładzie 250 tysięcy sztuk, podczas gdy drugie wydawnictwo z góry zleciło druk każdego ich rozdziału w wysokości… 700 tysięcy kopii. Co więcej, mocno oberwały także niektóre sklepy z komiksami, które nie zdążyły zlecić zwrotów i zostawały z setkami niesprzedanych zeszytów, za które trzeba było zapłacić wydawcom. Ponoć przez to kilka takich miejsc na terenie USA poszło z torbami tylko przez ”Deathmate”.
Bob Layton, który wówczas w Valiancie pełnił rolę redaktora naczelnego, po latach udzielił wywiadu, w którym mówił wprost o szkodach, jakie ”Deathmate” spowodowało. Porażka crossovera doprowadziła do tego, że spadło zaufanie do Valianta i już w 1994 roku odczuwalnie spadła sprzedaż niemal wszystkich głównych serii, a kolejne eventy, jakie wówczas planowano (”Birthquake” oraz ”Chaos Effect”) praktycznie zostały pozbawione działań marketingowych. Biorąc pod uwagę to, że wydawnictwo w tym samym roku zostało przejęte przez firmę Acclaim, która dość otwarcie traktowała publikację komiksów jako coś drugoplanowego i stawiała na produkcję gier komputerowych, rozpoczął się efekt kuli śnieżnej, która zakończyła się zamknięciem większości publikowanych serii komiksowych w latach 1996-1997. Layton wspominał także, że Image Comics było w pewnym momencie tak mało zainteresowane tym, co się dzieje z ”Deathmate”, iż praktycznie to pracownicy wydawnictwa Valiant dbali o nieswoje postacie bardziej, niż o własne. Jako przykład podał niesławny rozdział Red od Image, który nie dość że wyszedł potężnie opóźniony, to jeszcze wyraźnie sugerował kolejność czytania crossovera, chociaż podkreślano iż miało jej nie być.
No a Image? Zarówno Jim Lee, Rob Liefeld jak i Marc Silvestrii kroczyli dalej po ścieżce sukcesów wypracowanych blaskiem ich nazwisk, a nie jakością oferowanych produktów. WildStorm oraz Top Cow działało spokojnie dalej, a i Extreme Studios pewnie mogłoby powiedzieć o sobie to samo, gdyby nie dowodził nim Rob Liefeld – król niedokończonych serii. Image miało tak wysoką sprzedaż swoich komiksów, że mogło sobie pozwolić na to, by własnoręcznie uwalić inicjatywę o nazwie ”Deathmate”, a następnie swoje własne uniwersum, które samo rozleciało się w zasadzie jeszcze zanim udało się skończyć międzywydawniczy crossover.
Dobrze, że te dzikie czasy już za nami :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz