W trakcie pisania opinii
na temat trzeciego i zarazem finałowego tomu serii ”Ringside”, w pamięci świtały mi fragmenty tekstu poświęconego
premierowej odsłonie tego tytułu, ale za nic nie umiałem sobie przypomnieć co
pisałem o drugim zbiorze. Wyjaśnienie tej zagadki okazało się bardzo prozaiczne
– trudno bowiem pamiętać chociażby urywki tekstu, którego się… nie napisało.
Teraz zadanie to było nieco bardziej utrudnione. Oceniając ”Shoot” wspominałem o tym, że ”Work” było jedynym spośród trzech
tomów, który przypadł mi do gustu. Jednak patrząc przez pryzmat tego, jakim
rozczarowaniem okazał się dla mnie tom trzeci, trudno jest mi zachęcać Was do
sięgnięcia po drugi. Dlatego też tego nie zrobię, zaś tekst ten poświęcę na
zastanowienie się nad tym, co sprawiło, że dwójka jest naprawdę fajnym
komiksem, zaś finał ssie na potęgę.
Dość powszechną obiegową
opinią na temat serii komiksowych jest to, że pierwsze tomy dłuższych
serii/runów służą przede wszystkim temu, by przedstawić czytelnikowi zalążki
fabuły, poszczególne postacie oraz wskazówki dotyczące kierunków, w jakich
zostaną popchnięte kolejne wydarzenia. Dopiero tomy drugie stanowią tak
naprawdę wejście w pełnię historii i ukazanie tego wszystkiego, co chcieli
czytelnikom przedstawić twórcy. ”Ringside”
idealnie się w to wszystko wpisuje. Tom pierwszy przedstawia nam byłych
wrestlerów Knossosa i Davisa, którzy po zakończeniu sportowej kariery nie
potrafią odnaleźć swojego miejsca na świecie, próbując na różne sposoby związać
koniec z końcem. I o ile ten drugi jest generalnie w porządku gościem,
trenującym przy okazji młodego i bujającego w obłokach Reynoldsa, tak Knossos
sam wrzuca się w wir wydarzeń, które można spokojnie określić mianami
”niebezpiecznych” oraz ”nielegalnych”. Keatinge rozstawia pionki na szachownicy
i jak pisałem kilkanaście miesięcy temu, nie zrobił tego w sposób oszałamiający
czy jakoś szczególnie mocno zachęcający do skuszenia się na kontynuację. Ale
jednak sięgnąłem po drugi tom ”Ringside”
i stało się to, o czym piszę powyżej: akcja ruszyła z kopyta i to w bardzo
fajnym kierunku. Charaktery poszczególnych postaci zostały pogłębione,
dowiadujemy się znacznie więcej o głównych bohaterach, a ci zostają postawieni
w nowych dla siebie sytuacjach i na poszczególnych stronach komiksu wreszcie
czuć jakiś ułamek tego Joe Keatinge’a, który momentami zachwycał mnie swoimi
pomysłami na łamach ”Glory” lub ”Tech Jacketa”. Historia osadzona wokół
wrestlingowego ringu nabrała rumieńców, a momentami i fajnego tempa, zaś
autorowi scenariusza udało się nawet kilkukrotnie mnie zaskoczyć dość
niespodziewanym zwrotem akcji.
Z drugiej strony jednak,
dość charakterystyczny klimat ”Ringside”
wciąż daje o sobie znać. Chociaż historię zawartą w ”Work” czyta się nieporównywalnie lepiej niż tomy 1 i 3, to wciąż
nie jest tytuł, który wzbudza silne emocje, potrafiące przyspawać odbiorcę do
krzesła i siła wedrzeć się do jego umysłu. Nie jest to poziom ”Criminala” czy ”Stray Bullets” i komiks niebezpiecznie często dryfuje w kierunku
totalnego przeciętniactwa. Ponadto Nick Barber dawał tu już pierwsze, ale za to
bardzo wyraźne znaki, że nieszczególnie mocno chce mu się pracować nad tym
tytułem. Plansze robione na kolanie pojawiają się już w rozdziale otwierającym
”Work” (jeden z kadrów wrzuciłem
zresztą dzisiaj na blogowy fan-page na Facebooku), a im dalej w las… sami
wiecie.
Co zatem sprawiło, że po
naprawdę niezłym drugim tomie ”Ringside”
tak mocno poleciało w dół przy okazji odsłony finałowej. Moim zdaniem, powodów
upatrywać trzeba właśnie w tym, że był to koniec serii. Komiks sprzedawał się
od samego początku bardzo słabo i osobiście obstawiałem, że z bohaterami cyklu
pożegnamy się już po tomie drugim. Twórcy jednak spięli się i pozamykali
wszystkie wątki w odsłonie trzeciej, przez co trudno nie odnieść wrażenia, że
efekt finalny był jaki był, ponieważ Keatinge skondensował do pięciu zeszytów
swoje znacznie szersze plany, zaś Barber rysował bo musiał i przez to odwalał
takie byle co, że aż ciężko było patrzeć. To oczywiście tylko niczym
niepotwierdzone przypuszczenia, lecz faktem jest, że odradzam wydania
jakichkolwiek złotówek na ”Ringside”.
Nawet, jeśli tom drugi jest przez znakomitą większość czasu naprawdę porządnym
czytadłem, to jednak w żaden sposób nie ratuje on całości serii przed
przylepieniem mu łatki ”przeciętniaka”.
Natomiast na koniec tego
tekstu chciałbym życzyć Nickowi Barberowi powodzenia w szukaniu nowej pracy w przemyśle
komiksowym. Z tego co widzę, obecnie zajmuje się on storyboardami do nowej
wersji kinowej ”Rodziny Adamsów”. Mam nadzieję, że przynajmniej tam mu się chce
wykonywać należycie swoje obowiązki.
---------------------------------------------------------------------------------------------
"Ringside vol. 2: Work" do kupienia w ATOM Comics
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz