Był swego czasu taki moment, gdy
dosłownie za grosze kupowałem za pośrednictwem Allegro oraz sklepu ATOM Comics
stare ”jedynki” z wydawnictwa Image, by mieć o czym pisać na łamach tej właśnie
rubryki. Zasada w każdym przypadku była prosta – znam, nie znam, nieważne,
biorę. Niejednokrotnie okazywało się później, że z danym zeszytem wiąże się
jakaś ciekawa historia, nierzadko kończąca się olbrzymimi kłopotami
wydawniczymi czy kasacją tytułu. W ten także sposób poszerzałem swoją wiedzę o
wydawnictwie Image, dowiadując się chociażby o istnieniu malutkich studiów,
których istnienia dotąd nie byłem świadomy. Dzisiaj niestety nic z tych rzeczy
nie będzie miało miejsca – ”Gazillion”
Howarda Shuma i Kerona Granta to przykład projektu, o którym w zasadzie nie ma
co opowiedzieć. W tle bowiem jest zupełnie zwyczajna, wydawnicza robota, a sam
tytuł od początku planowany był jako one-shot dla rozruchu.
Ludzi takich jak Howard Shum w
początkowej fazie istnienia Image Comics było ciężko zliczyć. Do 1998 roku
pracował on jako początkujący inker, którego wysiłki mogli podziwiać między
innymi czytelnicy takich tytułów jak ”Aquaman” z DC, miniserii ”Freak Force” Erika Larsena, a także
paru mniej rozpoznawalnych projektów. Coś jednak musiało wisieć w powietrzu
biur Image, ponieważ z czasem uznał on, że w sumie dwie ręce ma, kontakty
również, pisać potrafi, więc czemu nie zrobić własnego komiksu? Jak powiedział
tak zrobił, lecz w przeciwieństwie do licznych kolegów po fachu, nie otworzył
hucznie żadnego podstudia, tylko po cichu zabrał się do pracy. I tak oto w
lipcu 1998 roku na sklepowe półki w USA trafił one-shot ”Gazillion” – jeden z dwóch projektów, które miały za zadanie
wysondować, czy czytelnikom w ogóle chce się czytać rzeczy autorstwa tegoż
autora. Wynik jaki osiągnął ten zeszyt był bardzo średni – 13 165
zamówionych przez Diamonda kopii i 143 miejsce na listach sprzedaży. Z jednej
strony nie udało się nawet otrzeć o wyniki najsilniejszych wówczas tytułów od
Image, lecz z drugiej – komiks totalnie nieznanych autorów usadowił się w
środku stawki, wyprzedzając kilka znacznie bardziej rozpoznawalnych marek
wydawnictwa.
Sam one-shot ”Gazillion” pokazał jednak, iż stare porzekadło mówiące o tym, iż
nie każdy rysownik/inker będzie z miejsca dobrym scenarzystą nie wzięło się
znikąd. Komiks, chociaż ma kilka ciekawych rozwiązań, ugina się od nadmiaru
głupot i dziś nie broni się pod niemal żadnym kątem.
Historia osadzona jest w roku 2237.
Ziemia pogrążona jest w wewnętrznych konfliktach i generalnie ma wywalone na
to, co dzieje się na skolonizowanym przez ludzi Marsie. Tamtejszy mieszkańcy z
kolei zmagają się z Dermulanami – obcą rasą, która próbuje podbić czerwoną
planetę. Agent Gazillion to jeden z najlepszych żołnierzy po stronie ludzi i to
właśnie jemu przypada udział w śmiertelnie niebezpiecznej misji polegającej na
zdobyciu planów budowanej przez kosmitów broni masowego rażenia. Następnie
obserwujemy Gazilliona podczas misji, która oczywiście nie idzie tak, jak
zakładał plan.
Rwana narracja oraz jasne
sugerowanie, że zeszyt jest jedynie wstępem do większej historii to chyba
największy problem tego komiksu. W pierwszej scenie, która tak właściwie dzieje
się w zasadzie nie wiadomo gdzie, widzimy głównego bohatera na misji w
towarzystwie agentki Zenith. Gdy wydaje nam się, że jest ona jego partnerką w
pracy i ważniejszą członkinią obsady drugoplanowej (widzimy ją nawet na okładce),
ta po pięciu stronach znika i nie pojawia się już do końca zeszytu. To samo
tyczy się pojawiającego się nieco później agenta Talona, który niby to ma
wspólną przeszłość z Gazillionem, niby się przyjaźnią, ale w sumie nie do końca
i w efekcie postać ta na przestrzeni około 10 stron losowo miota się w kilku
różnych kierunkach, przez co trudno cokolwiek o niej powiedzieć konstruktywnego.
Sami Dermulanie też do szczególnie bystrych nie należą, bo chociaż z jednej
strony tworzą skomplikowaną broń masowego rażenia, to jednak nie wpadli na coś
takiego jak sonar, bo udaje im się nie zauważyć ogromnego statku na orbicie ich
planety, a także nieco mniejszego lądującego niemal w środku ich bazy. ”Gazillion” to jeden z tych komiksów,
gdzie twórca nie zwraca większej uwagi na to, czy to co pisze ma jakiś większy sens.
Fabuła ma po prostu lecieć według wytyczonego toru i to jest tutaj zdecydowanie
najważniejsze. Moim ulubionym momentem pokazującym głupotę scenariusza jest
fragment, gdzie główny bohater spożywa łyk koniaku i… używa go jako bomby*. Handlujcie
z tym :D
Lecz nie można powiedzieć, że
wszystko jest tutaj jednoznacznie kiepskie. Shum zwraca uwagę na pewne
drobnostki, które są całkiem miłe. Gdy mówi się, że mieszkańcy Marsa mają na
wyposażeniu niewiele sprzętu wątpliwej jakości, to faktycznie tak jest. Tytułowemu
bohaterowie w pewnym momencie psują się pistolety, inny zaś ma niesprawny strój
bojowy i ma to pewne widoczne przełożenie na fabułę. Nie najgorzej wypadły
także rysunki Kerona Granta, chociaż bawi mnie nieco iż przeciwnik Gazilliona w
tym zeszycie wygląda trochę jak Thanos na ostrej diecie odchudzającej. No ale
spoko, w tamtych czasach kopiowanie z Wielkiej Dwójki było w zasadzie na
porządku dziennym, prawda panie Liefeld? Ale cała reszta jego wysiłków stoi na
satysfakcjonującym poziomie. Miło jest przy okazji przeczytać coś z Image z
1998, gdzie w zasadzie nie ma śladów stylu typowego dla komiksów z tamtego
okresu.
W posłowiu zeszytu Howard Shum
dziękuje osobom, dzięki którym ”Gazillion”
udało się opublikować i zapowiada, że w 1999 ukaże się kilka kolejnych jego
autorskich projektów. Wyniki sprzedaży chyba trochę ten entuzjazm wyhamowały,
ponieważ ten scenarzysta/inker spłodził jeszcze trzyczęściową miniserię ”Intrigue” z rysunkami początkującego
wówczas Kaare Andrewsa (możecie kojarzyć go z ”Spider-Man: Władza” od Mucha
Comics), której nie udało się przebić jakoś wyraźniej na listach sprzedaży, lądując
w trzeciej ich setce. Shum potem powrócił do nakładania tuszu, co robił w
komiksach z Simsponami czy ze świata ”Gwiezdnych Wojen”. W 2008 miał jeszcze
jeden podryg jako scenarzysta i dla wydawnictwa Image, wspólnie z Matteo
Scalerą (”Black Science”), stworzył
liczącą trzy zeszyty miniserię ”Hyperkinetic”,
która spotkała się z tak niewielkim zainteresowaniem, że nawet próżno szukać na
listach sprzedaży.
* - Tak, wiem – koniaku można użyć w
kuchni do flambirowania. Warto jednak pamiętać, że to co płonie podczas tego
procesu, to opary alkoholu, zaś płomień jest stosunkowo nieduży (chyba, że
wlejecie za dużo trunku). W komiksie bohater łyka płyn, opluwa nim przeciwnika
i jednocześnie podpala zapalniczką. Otrzymujemy efektowny, pojedynczy wybuch.
Noooo, nie ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz