Licząca łącznie 12 tomów seria ”Chew” zadebiutowała na polskim rynku w
październiku 2014 roku. Jeśli plany wydawnictwa Mucha Comics uda się
zrealizować, to w drugiej połowie 2019 uda się ją doprowadzić do finału (Ale
czy na pewno? John Layman nieśmiało ostatnio sugerował jakąś kontynuacje), co
oznaczałoby iż opublikowanie całości zajęłoby coś około 5 lat. Szybko
zastosowana matematyka podpowiada, że jeśli tak się stanie, to uśrednione tempo
publikacji wynosić będzie 2,4 tomu rocznie. Jeszcze jakiś czas temu, nieco
mniej rozpieszczany/a przez rodzimych wydawców, nazwijmy go/ją ”statystyczny
czytelnik/czka” był do takiego tempa przyzwyczajony. Trochę jednak się
pozmieniało. Z punktu widzenia odbiorcy mainstreamowych tytułów z USA,
zwłaszcza mocno ”zasiedzianych” w ofertach Egmontu (np. całość ”Hellboya” w
niecałe dwa lata), Non Stop Comics (hej, hej, wydamy całe ”Royal City” w sześć miesięcy) czy nawet zapatrzonych w kosmiczne
tempo publikacji kolejnych tomów ”Chłopaków” przez Planetę Komiksów, jeśli coś
obecnie nie ukazuje się przynajmniej raz na kwartał, to całkowicie uzasadnione
jest kręcenie nosem.
I w pewnym sensie się z tym zgadzam
– rynek komiksowy w Polsce się zmienił przez kilkadziesiąt ostatnich miesięcy.
Wpłynęło na to wiele czynników i nie kryję się z tym, że jako jeden z
nielicznych uważam, iż kluczowe wcale nie były tutaj kolekcje pokroju WKKM, ale
wejście w odpowiedni wiek tej całej masy osób, która wychowywała się na
zeszytach TM-Semica, kiedyś wydawała na nie swoje kieszonkowe, a dziś jest w stanie
mniej lub bardziej lekką ręką wyrzucić z konta kilka setek na komiksowych
zakupach w tym lub innym sklepie. I na te wspomniane zmiany, wydawcy reagują
lub przynajmniej starają się tak robić. Oczywiście jest to zagadnienie nadające
się na ogromną dyskusję, a tekst ten jest jednakże jedynie recenzją (nietypową,
ale jednak), dlatego skupię się tylko na paru aspektach własnych przemyśleń,
które oczywiście nijak nie muszą być zgodne z prawdą i chętnie posłucham
Waszych przemyśleń w tej kwestii. Mianowicie uważam, że Mucha trochę przespała
zmiany na rynku i dziś zarówno na grupach Facebookowych jak i forach można
zauważyć sporo osób, którym pewne rzeczy się nie podobają. I chociaż rzadko to
robię, zwłaszcza w przypadku pewnego forum, muszę się częściowo zgodzić.
Wydaje mi się bowiem, że utrzymując
swoje wieloletnie przyzwyczajenia, Mucha trochę sobie szkodzi. Mam tu na myśli
przede wszystkim to, że o ile jeszcze jakiś czas temu kurczowe trzymanie się
twardych opraw, publikowanie wielu serii jednocześnie przy tempie zbliżonym do
dwóch tomów rocznie było czymś w zasadzie normalnym tak tu jak i w Egmoncie.
Pojawiać zaczęły się jednak kolejne kioskowe kolekcje, Egmont mocno poszedł w
szybsze, tańsze dla odbiorcy i miękkookładkowe publikowanie najpopularniejszych
serii z USA, z czasem to samo uczyniło Non Stop Comics i w efekcie pojawił się
wyrazisty podział na tanie i często ukazujące się komiksy w miękkich oprawach
oraz grubsze, droższe HCki, sprawiające wrażenie bardziej ekskluzywnych, ale
również potrafiących utrzymać bardzo przyzwoite tempo publikacji. Części
czytelników tytułów z USA ewidentnie przypadło to do gustu. Mucha została
wierna swoim przyzwyczajeniom, co dziś może być różnie odbierane i coraz
częściej widzę, jak tempo publikacji tego wydawnictwa jest określane mianem
”ślamazarnego”, że kręci się nosem na zbyt dużą ilość równolegle wydawanych
serii i jeszcze dokładanie w zapowiedziach kolejnych i ogólnie sporo głosów
sprowadza się do tego, że ”XYZ robi to tak, uważam iż to lepsze rozwiązanie,
dlaczego Mucha nie robi podobnie?”. Narzekanie w naszym środowisku komiksowym
to normalka, sam jestem tego olbrzymim przykładem, sam też się z tego nieraz
śmieję. Niemniej czasami zdarzają się takie momenty, gdy nie chodzi o to jak
czarna powinna być czerń, a faktycznie rzecz, która za jakiś czas może się
odbić temu lub tamtemu wydawnictwu czkawką. Wszak najważniejsze mimo wszystko
jest głosowanie portfelami, ich pojemność nierzadko jest ograniczona, a
zwycięzcą jest ten, który najlepiej ”połechta” czytelnika. Nasz dzisiejszy
bohater, do którego zaraz zresztą wreszcie przejdę, a więc dziesiąty tom ”Chew”, ukazuje się osiem miesięcy po
dziewiątce i przyznam się szczerze, że rozpieszczony zwłaszcza przez Non Stop
Comics, naprawdę coraz mocniej chciałbym doczekać się momentu, w którym
sięgając po któryś z kolei tom danej serii od Muchy będę jeszcze pamiętał co w
zasadzie było w poprzednim. Pytanie tylko, czy specyfika Muchy, która chyba
wszystkie swoje komiksy publikuje w kooperacji ze swoim portugalskim
odpowiednikiem, pozwala na wprowadzenie sugerowanych zmian? W końcu to, co u
nas mogłoby być przyjęte z radością, w Portugalii skutkowałoby wydawniczym
samobójstwem, a przy naczyniach połączonych należy mocno dbać o dobre zdrowie
każdego z uczestników symbiozy. O ile jednak nawet przez myśl mi nie przechodzi
rozstawanie się z publikacjami tego wydawcy, to jednak coraz mocniej obawiam
się o reakcje innych. Wszak sama Mucha przyznaje, że rok 2018 kończy z
niewielkim, ale jednak spadkiem sprzedaży.
Ale się rozpisałem, czas sięgnąć po
temat główny, o ile jeszcze nie zasnęliście lub nie kliknęliście iksa w prawym
górnym rogu Waszych przeglądarek. ”Krwawa
kiszka” jest jednym z tych tomów serii Johna Laymana i Roba Guillory’ego, w
którym dzieje się bardzo dużo istotnych rzeczy. Mało tego, gdyby nie liczne
sygnały od twórców oraz ostatnia scena tomu, seria mogłaby się spokojnie tutaj
zakończyć. Fabuła, pisząc w ogromnym skrócie, kontynuuje wątki konsekwentnie
snute przez scenarzystę i wreszcie doprowadza do ostatecznego starcia pomiędzy
Tonym Chu i tajemniczym Wampirem, który mieszał się w jego życiu już od
dłuższego czasu, zagrażając wszystkim, na których bohaterowi zależy. Zanim
jednak do tego dojdzie, agent wraz z nowym, dość niespodziewanym partnerem,
rozwiążą kilka dziwnych spraw, zaś niezwykle ważną kwestią będzie to, gdzie do
cholery podziewa się Poyo?
Jest niezmiernie mało komiksowych
serii, które przez cały czas swojego trwania potrafią trzymać się jednego,
wysokiego poziomu. Nieraz zdarza się, że podczas lektury myślimy sobie, że
autor miał dobry pomysł, ale znacznie większy od spodziewanego sukces jego
publikacji powoduje, że dorzucane są nowe wątki, większa ilość numerów i
dochodzi do rozwodnienia tego, co miało znakomitą konsystencję. Są też jednak
takie serie jak ”Chew”, które od
początku były rozplanowane na taką a nie inną ilość rozdziałów i dopiero z
czasem udowadniają one, iż część wydarzeń z tych tomów, które uznać można było
za pozornie nieistotne, jednak takowe nie były. Nierzadko już pisałem to
wcześniej, lecz ponownie to powtórzę - ”Chew”
jest daniem ze zwariowanym punktem wyjściowym, okraszonym doskonale leżącym mi
humorystycznym sosem, świetnie prezentującym się kompozycyjnie i takim, który
nijak mi się jeszcze nie przejadł, pomimo tego iż wcinam je po raz dziesiąty.
Smaki, podobnie jak gusta, to jednak rzecz tak mocno subiektywna jak tylko jest
to możliwe. I chociaż także i ja dostrzegam w owym daniu pewne niedociągłości,
jak chociażby przesadna chęć obu głównych kucharzy do popisywania się
(aczkolwiek z drugiej strony – zaprezentowany w tym tomie Pyrgolemnik jest moim
nowym ulubieńcem), a także to, iż danie wizualnie mogłoby być nieco lepsze, to
jednak nadal smakuje wyśmienicie. A przecież tego najmocniej szukałem podczas
obcowania z kolejną odsłoną ”Chew”.
Nic dziwnego zatem, że nie tylko bardzo mocno chciałbym otrzymać następną
porcję tego przysmaku, ale również nie obraziłbym się, gdyby nastąpiło to po
nieco mniejszym niż zazwyczaj upływie czasu.
Zwrócić także należy uwagę na to, że
dziesiąte ”Chew” jest nieco tańsze
od objętościowo grubszego tomu dziewiątego, ale jednak na tył komiksu nie
wróciła kwota znana z pozostałych, liczących 128 stron odsłon serii. Tym razem
kwota okładkowa to 55 złotych, lecz nie trzeba daleko szukać, by znaleźć
możliwość nabycia ”Krwawej kiszki”
za mniej niż cztery dyszki.
Jako, że mamy tu do czynienia z
tomem dziesiątym, to trudno mi zachęcać dotąd nieprzekonanych. Tekst ten
zakończę tylko stwierdzeniem, że nie powinniście odwracać się plecami do
Tony’ego Chu i jego towarzyszy, bo omija Was bardzo dobre danie. Do pełni
szczęścia brakuje tylko, by czas jego przygotowania był odczuwalnie krótszy.
--------------------------------------------------------------------
"Chew #10: Krwawa kiszka" do kupienia w sklepie Mucha Comics
Co by nie mówić Mucha jest jednym z tych wydawnictw, które prawie nie przerwało żadnej serii (SEX chyba ich jedyną serią która została przerwana), nie tak jak Taurus "gdzie jest Lazarus" Media, Egmnot "nie kończę serii z DC", czy Wydawnictwo "pytajcie Prószyńskiego o kontynuowanie" Komiksowe. Wadą na pewno jest wydawanie zwykłych TPB w wydaniach HC, mogli by chociaż wydawać to w podwójnych tomach.
OdpowiedzUsuńJeśli Egmont traktować jako "nie kończę serii z DC", to Mucha nie dokończyła chociażby "New Avengers", "Zero Girl" czy "Opowieści Wojennych" (w przypadku wszystkich wymienionych w USA były kontynuacje).
Usuń