sobota, 29 grudnia 2018

Z archiwum Image #59 - Images of Shadowhawk

Gdy w 1992 roku startowało wydawnictwo Image, niemal każdy z jego założycieli chciał szybko podbić rynek swoimi komiksami. Jedynie Jim Valentino podchodził do tej sprawy nieco inaczej. Twórca ten doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że w towarzystwie Todda McFarlane’a, Roba Liefelda czy Erika Larsena jego nazwisko i dorobek nie robią aż takiego wrażenia na czytelnikach. Valentino był bowiem ”tylko” tym gościem od pierwszych i obecnie już nieco zakurzonych Strażników Galaktyki. Gdy więc jego koledzy zarzucili rynek kolejnymi ongoingami pokroju ”Spawna”, ”Savage Dragona” czy ”Youngblood”, on postanowił zachować wstrzemięźliwość i najpierw zaoferował czytelnikom miniserię ”Shadowhawk” oraz planował ukazywać losy tego bohatera w takim właśnie formacie (ostatecznie ukazały się trzy). Początkowo fani jednak domagali się więcej, a Valentino się złamał i ich posłuchał. Tak oto we wrześniu 1993 roku pojawił się pierwszy numer serii ongoing – ”Images of Shadowhawk”. I aż się wierzyć nie chce, na co Valentino dał się nabrać. Bo tytuł ten, to najzwyklejszy w świecie wałek Keitha Giffena.

Tak, tak, nieprzypadkowo przywołuję tego właśnie autora. Za serię Images of Shadowhawk” odpowiadał nie Jim Valentino, przynajmniej nie osobiście, ale duet Keith Giffen/Alan Grant. Chociaż ten drugi akurat ograniczył się tu tylko do rozpisania dialogów pojawiających się w kolejnych rozdziałach. We wstępniaku do premierowego zeszytu, twórca postaci Shadowhawka napisał, iż jeśli jego heros ma liczyć na długie i dostatnie życie, musi wyjść z cienia swojego twórcy i dlatego postanowił oddać on go we władanie innym utalentowanym komiksiarzom. Stad też pomysł, by zaangażować do roboty wspomniany przed chwilą duet. Bardziej lub mniej świadomie Valentino dał się nabrać, ponieważ Giffen wykorzystał dane mu miejsce do wypromowania swojej własnej postaci, a po trzech numerach czmychnął z serii, która chwilę potem została posłana do piachu. Tym samym ONGOING ”Images of Shadowhawk” okazał się krótszy od każdej z trzech MINISERII autorstwa Jima Valentino. Ot, specyfika Image Comics tamtego czasu.

Sam pomysł na ten cykl był całkiem niezły. Oprócz standardowej ilości stron z komiksem w środku, Valentino pozapraszał kilku znanych twórców do stworzenia gościnnych rysunków i w premierowym zeszycie byli to Sam Kieth, Jerry Ordway oraz Donald Simpson, więc całkiem zacna gromadka. Zanim przyjrzę się bliżej samemu komiksowi, wspomnę jeszcze o serii ”Trencher”. Otóż cykl ten to autorski pomysł Keitha Giffena, z którym przybył podbijać Image Comics. Tytuł ten opowiadał o galaktycznym łowcy tak zwanych niższych ras, który imał się każdego, nawet najbardziej porąbanego zadania, a pomagał mu… głos w jego głowie. Jeśli gdzieś tam coś Wam właśnie świta, a klimat zdaje się być znajomy, to przypomnę, że Giffen był wówczas na świeżo po współtworzeniu trylogii z udziałem Lobo dla DC Comics (”Lobo: Ostatni Czarnian”, ”Lobo Powraca” oraz ”Lobo: Dzieciobójca”). Sama seria ”Trencher” nie okazała się być strzałem w dziesiątkę i ostatecznie ukazały się cztery zeszyty z planowanych sześciu, jednakże tutaj udało się zamknąć historię w miarę sensownie i czytelnik nie został olany w środku fabuły.
Niemniej, by spróbować ratować sprzedaż swojego tytułu, Giffen przeskoczył jeszcze do ”Images of Shadowhawk”, gdzie rozpisał złożoną z trzech rozdziałów fabułę, która tak naprawdę mogłaby spokojnie posłużyć za kolejne odsłony ”Trencher”, tyle że z gościnnym udziałem Shadowhawka. Tak, dokładnie – tytułowy bohater w swojej własnej serii ongoing dostał niemal drugoplanową rolę :D Fabuła jest tu prosta jak konstrukcja cepa – Gideon (tak nazywa się bohater Giffena) trafia na Ziemię, by wykonać kolejne zadanie. Ponieważ jego pojawieniu się szybko zaczyna towarzyszyć generalny rozpierdziel, na miejscu pojawia się Shadowhawk, by powstrzymać przybysza. Całość jest utrzymana w tak absurdalnych oparach Lobo z DC, że trudno tu mówić o jakiejkolwiek ”inspiracji” – Giffen po prostu chciał coś uszczknąć z ówczesnej popularności Ważniaka i podobnie jak Rob Liefeld w przypadku Bloodwulfa, najzwyczajniej w świecie zerżnął pomysł na postać i dokonał raptem paru modyfikacji. Tyle tylko, ze to nie wypaliło, bo Gideon nie jest ani ciekawy ani zabawny, zaś cały komiks to swoisty chaos. Po pierwsze, Giffen z jakiegoś powodu zakłada, że Trenchera wszyscy znają i nie zadaje sobie trudu wytłumaczenia kim jest. Stąd też chociażby można odnieść wrażenie, że postać ta cały czas gada z kimś przez komunikator, a nie iż mamy do czynienia z głosem w jego głowie. Po drugie, po rysunkach widać, iż Giffen nie miał nad głową kogoś, kto go trochę przystopuje. I tak oto na dwie rewelacyjne strony, pojawia się jedna, na której nie za bardzo wiadomo gdzie jest góra, a gdzie dół. Sama okładka tego zeszytu to totalne nieporozumienie – czytelnik dostaje na niej przepięknie narysowaną rurę, parę plam krwi i kiepskawo narysowany kontur Shadowhawka. Lubię dziwaczny styl tego autora i szanuję go za niego, ale jednakże na łamach ”Images of Shadowhawk” ewidentnie przeginał i tak jak nie mówię ani nie piszę tego za często, tytułowi temu najzwyczajniej w świecie przydałby się lepszy edytor.

Jak już wspomniałem wcześniej, ”Images of Shadowhawk” ostatecznie doczekało się aż trzech numerów i komiks poszedł do piachu. Jako ciekawostkę dodam, że tytuł ten powstawał równolegle z solówką Gideona i oczywiście, nie powinno was to dziwić, okazało się szybko iż Giffen nie jest w stanie uciułać 40 stron materiału w satysfakcjonującym tempie. Dlatego też na wydanie kompletu odsłon omawianej dzisiaj serii potrzebne było aż siedem miesięcy. Trudno o prostszy sposób na zabicie jakiegokolwiek zainteresowania danym cyklem. Czy warto zainteresować się tym komiksem? Nie, zdecydowanie lepszym wyjściem jest zajrzenie do tego, co Jim Valentino tworzył w regularnych… eeeem… miniseriach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz