Dopiero co pisałem o jednym mistrzu
niepotrzebnego przeciągania komiksów, za jakiego z przymrużeniem oka uważam
Briana K. Vaughana, a dziś nadeszła pora na kolejnego. Chyba nawet większego ;)
Seria ”Invincible” autorstwa Roberta
Kirkmana i Cory’ego Walkera zadebiutowała na naszym rynku we wrześniu ubiegłego
roku. Podczas tegorocznej MFKiG premierę zaliczył piąty już tom tej serii i
nadal nie jesteśmy nawet na półmetku! No ale nie ma tego złego, skoro cykl jest
dobry, prawda? No właśnie, tylko czy kolejna odsłona przygód Marka Graysona i
jego przyjaciół stoi na podobnym, satysfakcjonującym poziomie?
Przepis Kirkmana na serię ”Invincible” jest prosty i powszechnie
znany: wziąć absolutnie wszystkie możliwe najbardziej oklepane schematy jakimi
charakteryzują się komiksy superbohaterskie, zmiksować, dosypać sporą porcję
miłości do gatunku i podać czytelnikowi w pięknym pucharze. Piąty tom zbiorczy,
jakim niedawno uraczyło nas wydawnictwo Egmont, nie jest wyjątkiem od tej
reguły. Tym razem Kirkman bierze na tapet motyw odwrócenia się od
dotychczasowych sojuszników, co też czyni główny bohater gdy na światło dzienne
wychodzi, iż Cecil włączył w poczet herosów kogoś, kto jeszcze niedawno dość
intensywnie poczynał sobie po przeciwnej stronie barykady. Sytuacja szybko się
zaognia i otrzymamy zaskakujący podział wśród superbohaterów. To jednak nie
koniec kłopotów, ponieważ szybko dorastający Oliver również pragnie być
herosem. Tyle tylko, że jako miks bardzo kosmicznych genów, ma on nieco inaczej
rozwiniętą moralność, co może dla niektórych skończyć się szybkim i bolesnym
zgonem, jeśli Mark w miarę szybko nie zainterweniuje. Do tego poznamy kolejne
losy Omni-Mana oraz Allena Aliena, zaś w prywatnym życiu kilku postaci nastąpi dość
solidne przemeblowanie.
Jak już doskonale zdajecie sobie z
tego sprawę, polski oddział Egmontu publikuje w naszym kraju amerykańskie
wersje deluxe serii ”Invincible”,
które zbierały po dwa-trzy standardowe tomy plus materiały dodatkowe. Niniejszy
zbiór zawiera oryginalny dziesiąty i jedenasty trejd, co mając w pamięci ”Żywe Trupy”, nie powinno nas
szczególnie dziwić w kontekście postaci Roberta Kirkmana. Jednakże warto
zauważyć, że już dawno minęliśmy moment, w którym całkiem uzasadnione wydają
się być pytania o to, czy aby i tym razem scenarzysta trochę nie przesadza z
rozciąganiem snutej przez siebie opowieści? Bo napiszę Wam tak totalnie
szczerze i bezspoilerowo – nawet ślepy by zauważył, że istotne i ważne dla
głównego wątku wydarzenia z tego tomu można dosłownie zliczyć na palcach u
jednej dłoni. A jeśli chodzi o narzekanie na niepotrzebne rozwleczenie
poszczególnych elementów fabuły, to nawet nie trzeba specjalnie mnie prosić,
abym się uruchomił. Tyle tylko, że seria ”Invincible”
ma w sobie tę magię, że tu i tam niby pokręcę nosem, ale koniec końców gdy
odkładam tom na półkę, to już nie mogę się doczekać tego, kiedy będę mieć
okazję sięgnąć po kolejny. Oczywiście nie będę Wam tu spolerował co dokładnie
istotnego wydarzyło się na łamach niniejszego tomu, jednakże podkreślę, że
pierwszy raz podczas lektury serii przeszło mi przez myśl to, że akcja mogłaby
wreszcie ruszyć jakoś z kopyta, bo ja tu lekko przysypiam. I jakby właśnie
wtedy Kirkman zaczął znowu robić swoje.
Tu mam na myśli oczywiście to, jak
dobrze prowadzi on wykreowane przez siebie postacie oraz raz za razem potrafi
jednak czymś zaskoczyć. UWAGA, mały spoilerem: mamy w tym tomie krótki
crossover z serią ”Astounding Wolf-Man”
i uwierzycie, że spotkanie Marka i pana wilkołaka obyło się bez nawet fragmentu
najbardziej klasycznego tłuczenia się po mordach obu głównych bohaterów? Można?
Można! To właśnie te momenty, gdy superbohaterski stuff (który w tym tomie nie
jest najmocniejszą stroną serii) schodzi na nieco dalszy plan, a Kirkman skupia
się na swoich postaciach i ich prywatnym życiu, jakoś od razu przyjemniej
czytało mi się kolejne rozdziały. Atom Eve staje się wręcz chyba najbardziej
lubianą przeze mnie postacią, ale jestem też żywo ciekaw jak postępować będzie w
kolejnych zeszytach młody Oliver. Mimo wszystko nie będę chował głowy w piasek
i nie zawaham się nazwać piąty tom cyklu ”Invincible”
tym najsłabszym z dotychczasowych. Kirkman nieraz udowadniał, że potrafi pisać
znacznie lepiej.
Jeśli chodzi o warstwę graficzną, to
warto tu odnotować trzy rzeczy. Po pierwsze, z gościnnym udziałem pojawia się
tu Jason Howard, dzięki czemu dostajemy bardzo ciekawą możliwość porównania
sobie tego, jak mocno zmienił się styl rysowania tego artysty, gdy połączył
siły z Warrenem Ellisem przy ”Trees”.
Po drugie zaś, Bill Crabtree przestaje tu pełnić rolę kolorysty i zastępuje go
FCO Plascencia. Na szczęście, zmiana ta nie powoduje obniżenia jakości grafiki
w serii. I wreszcie po trzecie – do ekipy dołącza inker Cliff Rathburn,
odciążając przy tym Ryana Ottleya. Ten dzięki temu jeszcze mocniej rozwija
skrzydła i tak jak scenariuszowo ten tom mi nie siadł najlepiej, tak rysunkowo
jest dokładnie odwrotnie.
Oczywiście nie można zapominać o
tym, że pod koniec zbioru znalazło się tradycyjnie już sporo miejsca na
materiały dodatkowe. W nich jak zwykle możemy liczyć na sporo grafik, komentarz
autorów, szkice oraz fragmenty scenariusza, a także okładki ze wspomnianych już
wydań miękkookładkowych. Tłumaczenie Agaty Cieślak nie budzi zastrzeżeń,
niezmiennie przyzwoita jakość wydania także. Nie zmieniła się również cena okładkowa
i nadal wynosi 99,99zł.
No cóż, nie ma chyba na świecie
serii, która w pewnym momencie nie byłaby nieco słabsza niż zazwyczaj. Piaty tom
”Invincible” widzę właśnie jako ten,
gdzie Kirkman miał chwile słabości, lecz nie wątpię, że w kolejnych odsłonach jeszcze
nieraz nas zadziwi. No i hej – to wciąż bardzo przyzwoity komiks.
--------------------------------------------------
"Invicible #5" do kupienia w sklepie Egmontu oraz ATOM Comics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz