Wierzcie w to lub nie, ale Rob
Liefeld swego czasu mógł naprawdę być numerem jeden na amerykańskim rynku
komiksowym. Współtwórca wszystkiego tego, co najgorsze w komiksach z lat
dziewięćdziesiątych miał taki moment w swoim życiu, w którym mógł zrobić absolutnie
wszystko i wygrać znacznie więcej niż wygrał, gdyby tylko podszedł do
wszystkiego z rozmysłem i trzeźwą głową. Był rok 1992, wydawnictwo Image
startuje, Liefeld sprzedaje ponad milion kopii ”Youngblood”, każdy kolejny jego projekt spotyka się z ciepłymi
reakcjami, sprzedaż dopisuje… Przenosimy się do roku 2019. Liefeld dla wielu to
zwyczajne pośmiewisko – stracił prawa do wykreowanych przez siebie postaci bo
nie przeczytał podpisanej umowy, ma na swoim koncie dziesiątki nieskończonych
projektów komiksowych, oszukał ludzi na Kickstarterze i nieustannie kąpie się w
świetle współtworzonego przez siebie Deadpoola, którego dzisiejsza ogromna
popularność to w żadnym stopniu jego zasługa. Jasne, znajdzie się zaraz ktoś,
kto powie że ”ale hajsu ma jak lodu i co rusz ktoś go zatrudnia”. Odpowiadam za
to, że Uwe Boll też nieustannie kręci filmy i jest obrzydliwie bogaty, ale
jakoś mało kto chciałby iść jego drogą. Dziś przyjrzę się nieco komiksowi, który
rozpoczyna jedną ze sztandarowych produkcji Liefelda, a więc głupiej jak but i
ostatecznie utopionej w komiksowym limbo.
”Brigade vol. 2 #1” było komiksem już na starcie spalonym. Powodów
było kilka. Po pierwsze, pomimo tego iż minął zaledwie rok od startu
wydawnictwa Image, ciągłe opóźnienia poszczególnych komiksów dawały się
odbiorcom we znaki i były najczęściej powtarzanymi zarzutami wobec
poszczególnych twórców. Pierwszy wolumin tej serii zaliczył cztery numery i jak
łatwo się domyślić, ich wydanie nie zajęło czterech miesięcy, tylko…
jedenaście. Co więcej, komiks który widzicie na powyższym zdjęciu, ukazał się,
trzymajcie się mocno, dwa miesiące PRZED finałowym numerem pierwszej miniserii.
Czytelnicy zatem dostali start nowej historii zanim zakończyła się poprzednia.
No magia po prostu.
Dlaczego tak się stało, zapytacie?
Ano ”Brigade vol. 2 #1” musiało się
ukazać w maju 1993 roku, ponieważ tego samego miesiąca miał wyjść zaplanowany i
ukończony w terminie komiks ”Bloodstrike
#1”. Co ma piernik do wiatraka? Ano to, że początki obu tych ongoingów
stanowiły crossover między nimi. Podsumowując, otrzymujemy nową historię zanim
stara się zakończyła i w dodatku z miejsca zmusza się nas do sięgnięcia po
drugi komiks, którego być może wcale nie planowaliśmy kupować. Zachęcające,
prawda? Ale pójdźmy dalej.
Historia ”Blood Brothers” zajęła numery #1-3 nowej serii. W międzyczasie
udało się doprowadzić do finału pierwszą miniserię. Gdy wydawało się, że po
owym crossoverze seria ruszy z kopyta, Liefeld zapowiedział… kolejny event. Tym
razem było to ”Extreme Prejudice”,
które w omawianej właśnie serii przewinęło się przez numery #8-9. W niecały rok
zatem Liefeld wmieszał swoją serię w dwa duże wydarzenia, wyniki sprzedaży
oczywiście szły wtedy w górę, ale i tak w ciągu niespełna 10 odsłon serii, ”Brigade vol. 2” straciło ponad połowę swoich czytelników. Jakie
wyciągnięto wnioski? Trzeba zrobić trzeci i czwarty event. Logiczne, prawda? I
tak oto w numerach #16-17 seria przetoczyła się przez ”Extreme Sacrifice”,
zaś po publikacji numeru #19 opublikowano zeszyt oznaczony jako #25, a całość
była efektem miniwydarzenia ”Images of Tomorrow”, o którym pisałem dawno temu o
TUTAJ.
Jak nietrudno się domyślić, efekty
były mizerne i seria ”Brigade vol. 2”, która w nieco ponad dwa lata zaliczyła tyle samo
samodzielnych historii i cały czas była rzucana po kolejnych ogromnych
wydarzeniach, non stop traciła czytelników. Jak temu zaradzić? Tutaj, co
ciekawe, pojawił się całkiem niegłupi pomysł – zatrudnić nowych autorów (padło
na Marva Wolfmana), wymienić 3/4 składu i zrobić nowe otwarcie. Tak się stało
przy okazji wydania numeru #18. Nowy scenarzysta musiał ogarnąć wspomniane
”Images of Tomorrow”, ale potem już hulaj dusza. I o dziwo legendarny
scenarzysta stworzył komiks, który autentycznie był wart każdego wydanego na
niego dolara (no, może za wyjątkiem kiepskich rysunków). No tyle tylko, że było
już za późno, bo seria po pięciu zeszytach poszła pod nóż. I tym samym,
powstała mocno nietypowa wyrwa w numeracji, którą w cudownym, paintowym stylu
widać poniżej:
Liefeld oczywiście obiecywał, że numery
#23-24 koniec końców się ukażą, a sama seria nie jest skasowana, lecz mijały
kolejne miesiące, potem lata i w końcu wszelka nadzieja została przez
nielicznych fanów porzucona. Aż do 2010 roku, gdy pojawił się pierwszy numer
trzeciego woluminu serii i… no zgadnijcie, więcej się nie ukazało. Marka ”Brigade” przypomniała o sobie, gdy w
2013 roku Liefeld zebrał ponad 35 tysięcy dolarów na Kickstarterze, by móc
wskrzesić markę. Jak mu wyszło? Minęło sześć lat, komiksu nadal nie ma, zaś
Liefeld swego czasu regularnie banował na swoich mediach społecznościowych
osoby, które domagały się informacji na temat losów projektu. Twórca regularnie
umieszcza tam kolejne informacje na temat losów projektu, ale wynikają z nich
tylko puste obietnice (8 czerwca 2019 napisał, że lada chwila pokaże nową okładkę
komiksu. Oczywiście nie pokazał jej do dziś) i narastające zdenerwowanie ludzi,
którzy utopili tam swoje pieniądze. Można chyba zatem śmiało stwierdzić, że
nawet jeśli kiedyś wyjdzie komiks, mający w nazwie słówko ”Brigade” i będzie sygnowany nazwiskiem Liefelda, to ”sukces” będzie
podobny do tego, jaki odniosła ostatnia odsłona ”Youngblood”, która w mniej niż rok wypadła poza czołową trzysetkę
zestawień Diamonda, na koniec ”ciesząc” sprzedażą niespełna czterech tysięcy
kopii.
Właśnie przedstawiłem Was świetny
przepis na to, jak zarżnąć markę, która w 1992 roku otarła się o milion sprzedanych
kopii.
Zaś o samym widocznym na dwóch
pierwszych zdjęciach zeszycie w sumie nie ma co pisać. Toteż tego robić już nie
będę :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz