wtorek, 13 sierpnia 2019

Z archiwum Image #67 - Brigade vol. 2

Wierzcie w to lub nie, ale Rob Liefeld swego czasu mógł naprawdę być numerem jeden na amerykańskim rynku komiksowym. Współtwórca wszystkiego tego, co najgorsze w komiksach z lat dziewięćdziesiątych miał taki moment w swoim życiu, w którym mógł zrobić absolutnie wszystko i wygrać znacznie więcej niż wygrał, gdyby tylko podszedł do wszystkiego z rozmysłem i trzeźwą głową. Był rok 1992, wydawnictwo Image startuje, Liefeld sprzedaje ponad milion kopii ”Youngblood”, każdy kolejny jego projekt spotyka się z ciepłymi reakcjami, sprzedaż dopisuje… Przenosimy się do roku 2019. Liefeld dla wielu to zwyczajne pośmiewisko – stracił prawa do wykreowanych przez siebie postaci bo nie przeczytał podpisanej umowy, ma na swoim koncie dziesiątki nieskończonych projektów komiksowych, oszukał ludzi na Kickstarterze i nieustannie kąpie się w świetle współtworzonego przez siebie Deadpoola, którego dzisiejsza ogromna popularność to w żadnym stopniu jego zasługa. Jasne, znajdzie się zaraz ktoś, kto powie że ”ale hajsu ma jak lodu i co rusz ktoś go zatrudnia”. Odpowiadam za to, że Uwe Boll też nieustannie kręci filmy i jest obrzydliwie bogaty, ale jakoś mało kto chciałby iść jego drogą. Dziś przyjrzę się nieco komiksowi, który rozpoczyna jedną ze sztandarowych produkcji Liefelda, a więc głupiej jak but i ostatecznie utopionej w komiksowym limbo.

Brigade vol. 2 #1” było komiksem już na starcie spalonym. Powodów było kilka. Po pierwsze, pomimo tego iż minął zaledwie rok od startu wydawnictwa Image, ciągłe opóźnienia poszczególnych komiksów dawały się odbiorcom we znaki i były najczęściej powtarzanymi zarzutami wobec poszczególnych twórców. Pierwszy wolumin tej serii zaliczył cztery numery i jak łatwo się domyślić, ich wydanie nie zajęło czterech miesięcy, tylko… jedenaście. Co więcej, komiks który widzicie na powyższym zdjęciu, ukazał się, trzymajcie się mocno, dwa miesiące PRZED finałowym numerem pierwszej miniserii. Czytelnicy zatem dostali start nowej historii zanim zakończyła się poprzednia. No magia po prostu.

Dlaczego tak się stało, zapytacie? Ano ”Brigade vol. 2 #1” musiało się ukazać w maju 1993 roku, ponieważ tego samego miesiąca miał wyjść zaplanowany i ukończony w terminie komiks ”Bloodstrike #1”. Co ma piernik do wiatraka? Ano to, że początki obu tych ongoingów stanowiły crossover między nimi. Podsumowując, otrzymujemy nową historię zanim stara się zakończyła i w dodatku z miejsca zmusza się nas do sięgnięcia po drugi komiks, którego być może wcale nie planowaliśmy kupować. Zachęcające, prawda? Ale pójdźmy dalej.
Historia ”Blood Brothers” zajęła numery #1-3 nowej serii. W międzyczasie udało się doprowadzić do finału pierwszą miniserię. Gdy wydawało się, że po owym crossoverze seria ruszy z kopyta, Liefeld zapowiedział… kolejny event. Tym razem było to ”Extreme Prejudice”, które w omawianej właśnie serii przewinęło się przez numery #8-9. W niecały rok zatem Liefeld wmieszał swoją serię w dwa duże wydarzenia, wyniki sprzedaży oczywiście szły wtedy w górę, ale i tak w ciągu niespełna 10 odsłon serii, ”Brigade vol. 2 straciło ponad połowę swoich czytelników. Jakie wyciągnięto wnioski? Trzeba zrobić trzeci i czwarty event. Logiczne, prawda? I tak oto w numerach #16-17 seria przetoczyła się przez ”Extreme Sacrifice”, zaś po publikacji numeru #19 opublikowano zeszyt oznaczony jako #25, a całość była efektem miniwydarzenia ”Images of Tomorrow”, o którym pisałem dawno temu o TUTAJ.

Jak nietrudno się domyślić, efekty były mizerne i seria ”Brigade vol. 2, która w nieco ponad dwa lata zaliczyła tyle samo samodzielnych historii i cały czas była rzucana po kolejnych ogromnych wydarzeniach, non stop traciła czytelników. Jak temu zaradzić? Tutaj, co ciekawe, pojawił się całkiem niegłupi pomysł – zatrudnić nowych autorów (padło na Marva Wolfmana), wymienić 3/4 składu i zrobić nowe otwarcie. Tak się stało przy okazji wydania numeru #18. Nowy scenarzysta musiał ogarnąć wspomniane ”Images of Tomorrow”, ale potem już hulaj dusza. I o dziwo legendarny scenarzysta stworzył komiks, który autentycznie był wart każdego wydanego na niego dolara (no, może za wyjątkiem kiepskich rysunków). No tyle tylko, że było już za późno, bo seria po pięciu zeszytach poszła pod nóż. I tym samym, powstała mocno nietypowa wyrwa w numeracji, którą w cudownym, paintowym stylu widać poniżej:
 
Liefeld oczywiście obiecywał, że numery #23-24 koniec końców się ukażą, a sama seria nie jest skasowana, lecz mijały kolejne miesiące, potem lata i w końcu wszelka nadzieja została przez nielicznych fanów porzucona. Aż do 2010 roku, gdy pojawił się pierwszy numer trzeciego woluminu serii i… no zgadnijcie, więcej się nie ukazało. Marka ”Brigade” przypomniała o sobie, gdy w 2013 roku Liefeld zebrał ponad 35 tysięcy dolarów na Kickstarterze, by móc wskrzesić markę. Jak mu wyszło? Minęło sześć lat, komiksu nadal nie ma, zaś Liefeld swego czasu regularnie banował na swoich mediach społecznościowych osoby, które domagały się informacji na temat losów projektu. Twórca regularnie umieszcza tam kolejne informacje na temat losów projektu, ale wynikają z nich tylko puste obietnice (8 czerwca 2019 napisał, że lada chwila pokaże nową okładkę komiksu. Oczywiście nie pokazał jej do dziś) i narastające zdenerwowanie ludzi, którzy utopili tam swoje pieniądze. Można chyba zatem śmiało stwierdzić, że nawet jeśli kiedyś wyjdzie komiks, mający w nazwie słówko ”Brigade” i będzie sygnowany nazwiskiem Liefelda, to ”sukces” będzie podobny do tego, jaki odniosła ostatnia odsłona ”Youngblood”, która w mniej niż rok wypadła poza czołową trzysetkę zestawień Diamonda, na koniec ”ciesząc” sprzedażą niespełna czterech tysięcy kopii.

Właśnie przedstawiłem Was świetny przepis na to, jak zarżnąć markę, która w 1992 roku otarła się o milion sprzedanych kopii.

Zaś o samym widocznym na dwóch pierwszych zdjęciach zeszycie w sumie nie ma co pisać. Toteż tego robić już nie będę :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz