”Ice Cream Man” to seria, która jak dotąd wyłącznie zyskuje w moich
oczach. Pierwszy tom cyklu jakiś czas temu oceniłem na blogu tak sobie, drugi
zaś znacznie lepiej. Nie ukrywam, że mocno zastanawiałem się nad tym, jak długo
starczy pary W. Maxwellowi Prince’owi na wymyślanie kolejnych historyjek grozy
z udziałem tytułowego lodziarza. Ten w trzecim tomie udowodnił, że seria ta
wcale nie musi koniecznie kręcić się koło obwoźnej ciężarówki z mroźnymi
przysmakami, a wręcz powinna się uwolnić z tej otoczki. I tak oto w efekcie
otrzymaliśmy tom trzeci – moim skromnym zdaniem zdecydowanie najlepszy z
dotychczasowych.
Formuła serii pozostaje niezmienna i
liczący raptem (wrrrrr) cztery zeszyty komiks przedstawia nam tyleż samo
indywidualnych opowieści w których prym wiedzie znany nam już i odziany na
biało demoniczny jegomość. Jednak tym razem coś się mocno zmieniło, ponieważ
wychodzimy poza teraźniejsze ramy czasowe, a scenarzysta nie tylko rozkręca się
z opowieści na opowieść, ale wręcz daje nam poczucie, że to co najlepsze
jeszcze przed nami.
I tak oto tom otwiera historia o
elfim wujku i jego dwóch bratankach, którą osadzono w konwencji westernu
okraszonego mocną nutką fantasy. Oczywiście wspomniani przed chwilą młodzieńcy
są podejrzanie podobni do lodziarza i rewolwerowca znanych z poprzednich odsłon
cyklu. Tutaj W. Maxwell Prince jeszcze nabiera rozpędu, ponieważ ta historia
akurat z butów mnie nie wyrwała. Fajnie pokazuje tutaj na nieco innej
płaszczyźnie prawdopodobny powód konfliktu pomiędzy dwoma głównymi antagonistami
serii ”Ice Cream Man”, lecz tak
prawdę pisząc – zarazem robi to w niezbyt oryginalny sposób. Na szczęście dalej
jest już tylko lepiej.
Drugi rozdział przenosi nas do roku
1919. Rzecz dzieje się w pewnym miasteczku w Meksyku, gdzie akurat trwają
przygotowania do obchodów święta zmarłych. Przyglądamy się tu losom
nieszczęśliwej pary, która planuje wspólną ucieczkę. Dziewczyna jest bowiem
przyrzeczona innemu, którego nie kocha: przerażającemu wojskowemu w
śnieżnobiałym mundurze. Tutaj muszę już pochwalić Prince’a za to, że z pozornie
błahej historyjki wycisnął naprawdę sporo. Począwszy od tego, że co najmniej
dwukrotnie dałem się tu zrobić autorowi w konia, a skończywszy na tym, że
bardzo fajnie przedstawiono barwność i niezwykłość tego święta. Tu pozwolę
sobie wtrącić przypomnienie o miniserii ”Dia
De Los Muertos” Riley’a Rossmo, który zrobił to w równie smakowity sposób.
Jako ciekawostkę dodam, że pierwszych kilka stron tej historii w całości jest w
języku hiszpańskim, bez dodanego tłumaczenia.
Kolejny zeszyt to z kolei
najmocniejszy punkt w menu. Will Parson to pozornie zwykły gość, który pewnego
dnia utknął w makabrycznej wersji pewnego programu telewizyjnego. Gdy wydaje mu
się, że uciekł demonicznemu prowadzącemu i wszystko wróciło do normy, okazuje
się iż jedynie przeskoczył do kolejnego teleturnieju. Pomysłowa i makabryczna
historia nie tylko potrafi naprawdę mocno oszukiwać czytelnika, nie będącego do
końca w stanie stwierdzić czy coś tym razem dzieje się naprawdę czy jest to
kolejne show, ale także stanowi mocną i dosadną satyrę na temat tego, jakim
szrotem karmią nas dzisiejsze stacje telewizyjne (jest tu między innymi cudowna
parodia show o Kardashianach w wersji zombie). Zaś pewna zabawa słowna, jaką w
finale tego rozdziału podrzucił nam scenarzysta dosłownie wyrwała mnie z butów.
Jest to moim zdaniem zdecydowanie najlepsza rzecz, jaką seria ”Ice Cream Man” jak dotąd zaoferowała
czytelnikom.
Finał zaś przenosi nas w odległą
przyszłość, gdzie śledzimy podróżującego w kosmosie jednego z ostatnich
przedstawicieli rasy ludzkiej, który szuka planety odpowiedniej do repopulacji
(yyy… jest takie słowo?). Jak nietrudno się domyślić, natrafia on po drodze
zarówno na kogoś w czarnym, jak i białym skafandrze. Tutaj warto zaznaczyć dwie
rzeczy. Po pierwsze, to właśnie ten zeszyt, a w zasadzie jego końcówka, dają
nam mocne wskazówki co do tego dlaczego w zasadzie opowieści z tego tomu ”Ice Cream Man” są tak odmienne w
stosunku do poprzednich dwóch. Po drugie zaś, W. Maxwell Prince oddaje tu swój
hołd dla klasycznych filmów science-fiction, ale także trudno jest mi tu nie
wyczuć inspiracji pracami Moebiusa. Także w warstwie graficznej.
No i tu przejdę w paru słowach do
prac Martina Morazzo. Jego styl nie zmienił się zbytnio od lat, a przecież
śledzę jego poczytania od serii ”Great
Pacific” z 2012 roku, więc już kawałek czasu. Fascynuje mnie jednak na swój
sposób, że artysta ten rysując praktycznie cały czas tak samo, potrafił
najpierw odnaleźć się we wspomnianej serii, by potem sprawnie przeskoczyć do lekko
futurystycznego ”Snowfall”, a teraz
bez oporów radzi sobie w swoistym rysunkowym miksie gatunków, jakim jest ta
seria. Niewielu jest artystów, którzy z taką lekkością potrafią lawirować po
najróżniejszego typu komiksach.
Na końcu tomu znajdziemy galerię
okładek, kilka szkiców oraz fragment scenariusza, który okazuje się wspomnianym
wcześniej, ”hiszpańskim” akcentem tomu. Wszystko to w cenie siedemnastu dolców,
która jest dla mnie jedynym mankamentem tego tomu jak i całego cyklu. Tak chude
tomy, jest tu w końcu ledwo powyżej stu stron, powinny być jednak nieco tańsze.
-------------------------------------------------------------
"Ice Cream Man vol. 3: Hopscotch Melange" do kupienia w sklepie ATOM Comics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz