wtorek, 6 sierpnia 2019

Ice Cream Man vol. 3: Hopscotch Melange (W. Maxwell Prince/Martin Morazzo/Chris O'Halloran)

Ice Cream Man” to seria, która jak dotąd wyłącznie zyskuje w moich oczach. Pierwszy tom cyklu jakiś czas temu oceniłem na blogu tak sobie, drugi zaś znacznie lepiej. Nie ukrywam, że mocno zastanawiałem się nad tym, jak długo starczy pary W. Maxwellowi Prince’owi na wymyślanie kolejnych historyjek grozy z udziałem tytułowego lodziarza. Ten w trzecim tomie udowodnił, że seria ta wcale nie musi koniecznie kręcić się koło obwoźnej ciężarówki z mroźnymi przysmakami, a wręcz powinna się uwolnić z tej otoczki. I tak oto w efekcie otrzymaliśmy tom trzeci – moim skromnym zdaniem zdecydowanie najlepszy z dotychczasowych.

Formuła serii pozostaje niezmienna i liczący raptem (wrrrrr) cztery zeszyty komiks przedstawia nam tyleż samo indywidualnych opowieści w których prym wiedzie znany nam już i odziany na biało demoniczny jegomość. Jednak tym razem coś się mocno zmieniło, ponieważ wychodzimy poza teraźniejsze ramy czasowe, a scenarzysta nie tylko rozkręca się z opowieści na opowieść, ale wręcz daje nam poczucie, że to co najlepsze jeszcze przed nami.

I tak oto tom otwiera historia o elfim wujku i jego dwóch bratankach, którą osadzono w konwencji westernu okraszonego mocną nutką fantasy. Oczywiście wspomniani przed chwilą młodzieńcy są podejrzanie podobni do lodziarza i rewolwerowca znanych z poprzednich odsłon cyklu. Tutaj W. Maxwell Prince jeszcze nabiera rozpędu, ponieważ ta historia akurat z butów mnie nie wyrwała. Fajnie pokazuje tutaj na nieco innej płaszczyźnie prawdopodobny powód konfliktu pomiędzy dwoma głównymi antagonistami serii ”Ice Cream Man”, lecz tak prawdę pisząc – zarazem robi to w niezbyt oryginalny sposób. Na szczęście dalej jest już tylko lepiej.
Drugi rozdział przenosi nas do roku 1919. Rzecz dzieje się w pewnym miasteczku w Meksyku, gdzie akurat trwają przygotowania do obchodów święta zmarłych. Przyglądamy się tu losom nieszczęśliwej pary, która planuje wspólną ucieczkę. Dziewczyna jest bowiem przyrzeczona innemu, którego nie kocha: przerażającemu wojskowemu w śnieżnobiałym mundurze. Tutaj muszę już pochwalić Prince’a za to, że z pozornie błahej historyjki wycisnął naprawdę sporo. Począwszy od tego, że co najmniej dwukrotnie dałem się tu zrobić autorowi w konia, a skończywszy na tym, że bardzo fajnie przedstawiono barwność i niezwykłość tego święta. Tu pozwolę sobie wtrącić przypomnienie o miniserii ”Dia De Los Muertos” Riley’a Rossmo, który zrobił to w równie smakowity sposób. Jako ciekawostkę dodam, że pierwszych kilka stron tej historii w całości jest w języku hiszpańskim, bez dodanego tłumaczenia.

Kolejny zeszyt to z kolei najmocniejszy punkt w menu. Will Parson to pozornie zwykły gość, który pewnego dnia utknął w makabrycznej wersji pewnego programu telewizyjnego. Gdy wydaje mu się, że uciekł demonicznemu prowadzącemu i wszystko wróciło do normy, okazuje się iż jedynie przeskoczył do kolejnego teleturnieju. Pomysłowa i makabryczna historia nie tylko potrafi naprawdę mocno oszukiwać czytelnika, nie będącego do końca w stanie stwierdzić czy coś tym razem dzieje się naprawdę czy jest to kolejne show, ale także stanowi mocną i dosadną satyrę na temat tego, jakim szrotem karmią nas dzisiejsze stacje telewizyjne (jest tu między innymi cudowna parodia show o Kardashianach w wersji zombie). Zaś pewna zabawa słowna, jaką w finale tego rozdziału podrzucił nam scenarzysta dosłownie wyrwała mnie z butów. Jest to moim zdaniem zdecydowanie najlepsza rzecz, jaką seria ”Ice Cream Man” jak dotąd zaoferowała czytelnikom.

Finał zaś przenosi nas w odległą przyszłość, gdzie śledzimy podróżującego w kosmosie jednego z ostatnich przedstawicieli rasy ludzkiej, który szuka planety odpowiedniej do repopulacji (yyy… jest takie słowo?). Jak nietrudno się domyślić, natrafia on po drodze zarówno na kogoś w czarnym, jak i białym skafandrze. Tutaj warto zaznaczyć dwie rzeczy. Po pierwsze, to właśnie ten zeszyt, a w zasadzie jego końcówka, dają nam mocne wskazówki co do tego dlaczego w zasadzie opowieści z tego tomu ”Ice Cream Man” są tak odmienne w stosunku do poprzednich dwóch. Po drugie zaś, W. Maxwell Prince oddaje tu swój hołd dla klasycznych filmów science-fiction, ale także trudno jest mi tu nie wyczuć inspiracji pracami Moebiusa. Także w warstwie graficznej.

No i tu przejdę w paru słowach do prac Martina Morazzo. Jego styl nie zmienił się zbytnio od lat, a przecież śledzę jego poczytania od serii ”Great Pacific” z 2012 roku, więc już kawałek czasu. Fascynuje mnie jednak na swój sposób, że artysta ten rysując praktycznie cały czas tak samo, potrafił najpierw odnaleźć się we wspomnianej serii, by potem sprawnie przeskoczyć do lekko futurystycznego ”Snowfall”, a teraz bez oporów radzi sobie w swoistym rysunkowym miksie gatunków, jakim jest ta seria. Niewielu jest artystów, którzy z taką lekkością potrafią lawirować po najróżniejszego typu komiksach.

Na końcu tomu znajdziemy galerię okładek, kilka szkiców oraz fragment scenariusza, który okazuje się wspomnianym wcześniej, ”hiszpańskim” akcentem tomu. Wszystko to w cenie siedemnastu dolców, która jest dla mnie jedynym mankamentem tego tomu jak i całego cyklu. Tak chude tomy, jest tu w końcu ledwo powyżej stu stron, powinny być jednak nieco tańsze.

Niemniej nie ukrywam, że ”Ice Cream Man” właśnie wyrósł mi na mocnego kandydata do jednej z najlepszych serii od Image, których w Polsce jak dotąd nie ma. Trzymam kciuki za to, by w zapowiedziach na listopad pokazał się kolejny tom, a Was jak najmocniej zachęcam do tego, by dać się omamić Lodziarzowi.
   
-------------------------------------------------------------
   
"Ice Cream Man vol. 3: Hopscotch Melange" do kupienia w sklepie ATOM Comics.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz