Jeśli przyjrzycie się bliżej pierwszym komiksom
publikowanym przez wydawnictwo Image, z pewnością zauważycie, że znakomita
większość z nich jest przeładowana testosteronem. Spawn, Savage Dragon i
ShadowHawk to faceci, zaś panie w ich seriach stanowiły raczej drugi plan.
Grupa Youngblood pełna była najróżniejszych postaci, ale tak na dobrą sprawę
tylko faceci z tej ekipy potrafili jakoś na dłużej zapaść w pamięć,
przynajmniej do pojawienia się w składzie Glory. Tak na dobrą sprawę, tylko
Marc Silvestri wiedział, że warto dać paniom znacznie bardziej wyrazistą rolę,
dzięki czemu w ”Cyber Force” od
samego początku Cyblade, Velocity czy Ballistic zapadały w pamięć nie tylko
dzięki względom wizualnym. No i jest jeszcze WildStorm, które podchodziło do
sprawy najczęściej bardzo źle. Dziś, z okazji Dnia Kobiet, przyjrzymy się nieco
bliżej jednej z pan wykreowanych przez Jima Lee i Brandona Choia.
Dlaczego wspomniałem o tym, że w WildStormie kwestie
pisania postaci kobiecych najczęściej realizowano źle? Przyjrzyjmy się bliżej
czterem tytułom, które w czasach swojego istnienia w barwach Image, studio Jima
Lee wypromowało zdecydowanie najmocniej. I tak oto w ”StormWatch” Synergy przez dłuższy czas prowadzona jest jakby była
sekretarką w bazie Skywatch, zaś Fahrenheit jest tak wyrazista, że przez
pierwszych kilka numerów trudno było stwierdzić nawet takie rzeczy jak to, jak
w zasadzie Lauren ma na imię. ”Wetworks”
na samym początku przedstawiło nam dziesięć pierwszoplanowych postaci, w tym
raptem dwie panie. Zarówno jednak Mother-One jak i Pilgrim nie były dla serii
szczególnie ważne. Ta pierwsza stanowiła bardzo często swoisty deus ex machina,
zaś ta druga w pewnym momencie zniknęła na mniej więcej 10 numerów i w komiksie
nawet tego nie można było odczuć za bardzo. ”Gen13” postawiło na dziewczęta niesamowicie mocno. Tak bardzo na
głowę J. Scotta Campbella zewsząd sypały się gromy, moim zdaniem miejscami
naprawdę zasłużone, no ale komiks sprzedawał się świetnie, więc nastoletnie
bohaterki serii raz za razem szczuły zaślinionego czytelnika półnagim cycem. No
i wreszcie ”WildC.A.T.S.” – okręt
flagowy WildStormu. Tutaj Jim Lee i Brandon Choi przedstawili czytelnikom dwie
panie – VooDoo oraz Zealot. Ta pierwsza przez dłuższy czas stanowiła
”widokówkę” (jest tancerką egzotyczną, w pierwszym numerze tańczy na rurze, w
jednym z kolejnych biega w samym bikini), zaś druga jest tą grupową twardzielką
– kobietą piękną, ale i śmiertelnie niebezpieczną. I ojeju, jak ją źle pisano
:)
Na początku dowiadujemy się, że Zealot pochodzi
z planety o nazwie Khera i jest członkinią zakonu wojowniczek Coda –
najbardziej niebezpiecznych kobiet na świecie. Początkowo oschła, zimna,
gardząca mężczyznami i patrząca na nich z niebywałą wyższością, ale zarazem
działająca na nich magnetycznie, ponieważ jest po prostu seksowną kobietą. W
tych początkowych latach istnienia wydawnictwa Image Comics tylko w ”Cyber Force” funkcjonowały równie
wyraziste postacie kobiece, więc Zealot niejako z miejsca wydawała się być
ciekawa.
Pin-up z "Zealot #1". Autor powinien się wstydzić swojej pracy.
Podobne zdanie mam zresztą o większości tego typu dzieł z komiksów Image.
Ale niestety bardzo krótko, bo niedługo potem
Choi i kolejni scenarzyści rozwadniali ją jak tylko mogli. W ciągu kolejnych 50
numerów serii ”WildC.A.T.S.” oraz
okazjonalnych miniserii, dowiadujemy się iż Zannah tak naprawdę wcale nie
unikała mężczyzn, gdy poznajemy nie jednego, ale łącznie aż czterech jej byłych
kochanków oraz obserwujemy jak ona i Grifter krążą wokół siebie, tylko jakoś
trafić się nie mogą. Raz jest bardziej ludzka (jak u Joe Casey’a, gdy nawet
oddaje życie za grupę porwanych dzieci. Oczywiście szybko jej się polepszyło),
raz zdecydowanie bardziej radykalna (Adam Beechen zrobił z niej zdrowo walniętą
feminazistkę, serio). Ogólnie można zaryzykować stwierdzenie, że scenarzyści
nie potrafili się zgodzić co do tego, jak powinna prezentować się Zealot, przez
co postać ta jest w komiksach jak
chorągiewka na wietrze. W ten schemat wpisuje się idealnie Ron Marz w
miniserii, do której właśnie teraz przejdę.
Licząca raptem trzy numery miniseria ”Zealot” ukazywała się w czasach, gdy na
łamach głównej serii tytułowa bohaterka walczyła z uczuciami do Griftera, a w
niemal równolegle wydawanym ”WildC.A.T.S.
Trilogy” dowiedzieliśmy się o Stratosie – jej największej (wówczas)
miłości. Ron Marz przedstawia nam Promethosa, zgadliście: kolejnego byłego
kochanka, który ratuje Zealot przed śmiercią z rąk innych wojowniczek Coda (to
nieco dłuższy wątek, nie warto go poruszać w tym miejscu). Leczy on ranną
Zannah, a gdy ta wraca do siebie i odrzuca jego zaloty, poprzysięga jej zemstę.
Kolejne dwa numery to tłuczenie się z Promethosem w różnych miejscach i różnym
czasie. Uwierzcie mi, nic ciekawego. Nad tą miniseria nie ma się sensu
rozwodzić. Po prostu masa naparzania się po ryjach, wielkich mięśni, równie
obfitych biustów i minimalnej zawartości fabularnej czyli wszystkiego tego, z
czego słynęło Image Comics na samym początku swojej działalności.
Przeglądając taki komiks jak ten, tym bardziej
śmiać mi się chce z tego, o co dziś nieraz potrafi rozpętać się burza w świecie
komiksowym. Pamiętacie niesławną okładkę Milo Manary z ”Spider-Woman”? Albo
wariant do ”Batgirl” z Jokerem i Barbarą Gordon? Lub też jakie gromy zbierał
Howard Chaykin za ”Divided States of
Hysteria” tylko po wypuszczeniu samego preview? W samym tym zeszycie znajdziecie
kilka kadrów, które są zdecydowanie bardziej ”gorszące” i absolutnie nikt się
tym nie przejmował, ani nie podnosił rabanu. Potrzeba było dopiero wiecznie półnagich
szesnastolatek z ”Gen13”, by ktoś
stwierdził, że w sumie to już lekkie przegięcie. Nie zrozumcie mnie źle, wcale
nie tęsknię za tym, jak przedstawiano kobiety w mainstreamowych, amerykańskich komiksach
z lat dziewięćdziesiątych. Niemniej z drugiej strony nie jestem też fanem tego,
by wszystko pisać pod dyktando totalnej poprawności politycznej, zwłaszcza
interpretowanej w sposób tak przegięty, jak tylko to możliwe.
Tu szczególnie mocno pozdrawiam pana z USA,
który wycofał ze swojego sklepu wszystkie komiksy autorstwa Granta Morrisona po
tym, jak nie spodobała mu się onomatopeja z jednego z numerów ”Action Comics”
;)
Zealot zaś należy tylko żałować. We wczesnym Image
ze świecą było szukać fajnie prowadzonych postaci kobiecych i w niej można było
upatrywać kogoś, kto ma szansę taką właśnie się stać. Koniec końców stała się
ona kimś, kto zmieniał humory co numer, facetów co mniej więcej dziesięć, a
sama miniseria, jakkolwiek fatalna by nie była, jest na pewno potrzebna. Głównie
po to, byście mogli na własne oczy się przekonać, jak nie prowadzić żeńskich
heroin.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz