czwartek, 8 marca 2018

Z archiwum Image #51 - Zealot

Jeśli przyjrzycie się bliżej pierwszym komiksom publikowanym przez wydawnictwo Image, z pewnością zauważycie, że znakomita większość z nich jest przeładowana testosteronem. Spawn, Savage Dragon i ShadowHawk to faceci, zaś panie w ich seriach stanowiły raczej drugi plan. Grupa Youngblood pełna była najróżniejszych postaci, ale tak na dobrą sprawę tylko faceci z tej ekipy potrafili jakoś na dłużej zapaść w pamięć, przynajmniej do pojawienia się w składzie Glory. Tak na dobrą sprawę, tylko Marc Silvestri wiedział, że warto dać paniom znacznie bardziej wyrazistą rolę, dzięki czemu w ”Cyber Force” od samego początku Cyblade, Velocity czy Ballistic zapadały w pamięć nie tylko dzięki względom wizualnym. No i jest jeszcze WildStorm, które podchodziło do sprawy najczęściej bardzo źle. Dziś, z okazji Dnia Kobiet, przyjrzymy się nieco bliżej jednej z pan wykreowanych przez Jima Lee i Brandona Choia.

Dlaczego wspomniałem o tym, że w WildStormie kwestie pisania postaci kobiecych najczęściej realizowano źle? Przyjrzyjmy się bliżej czterem tytułom, które w czasach swojego istnienia w barwach Image, studio Jima Lee wypromowało zdecydowanie najmocniej. I tak oto w ”StormWatch” Synergy przez dłuższy czas prowadzona jest jakby była sekretarką w bazie Skywatch, zaś Fahrenheit jest tak wyrazista, że przez pierwszych kilka numerów trudno było stwierdzić nawet takie rzeczy jak to, jak w zasadzie Lauren ma na imię. ”Wetworks” na samym początku przedstawiło nam dziesięć pierwszoplanowych postaci, w tym raptem dwie panie. Zarówno jednak Mother-One jak i Pilgrim nie były dla serii szczególnie ważne. Ta pierwsza stanowiła bardzo często swoisty deus ex machina, zaś ta druga w pewnym momencie zniknęła na mniej więcej 10 numerów i w komiksie nawet tego nie można było odczuć za bardzo. ”Gen13” postawiło na dziewczęta niesamowicie mocno. Tak bardzo na głowę J. Scotta Campbella zewsząd sypały się gromy, moim zdaniem miejscami naprawdę zasłużone, no ale komiks sprzedawał się świetnie, więc nastoletnie bohaterki serii raz za razem szczuły zaślinionego czytelnika półnagim cycem. No i wreszcie ”WildC.A.T.S.” – okręt flagowy WildStormu. Tutaj Jim Lee i Brandon Choi przedstawili czytelnikom dwie panie – VooDoo oraz Zealot. Ta pierwsza przez dłuższy czas stanowiła ”widokówkę” (jest tancerką egzotyczną, w pierwszym numerze tańczy na rurze, w jednym z kolejnych biega w samym bikini), zaś druga jest tą grupową twardzielką – kobietą piękną, ale i śmiertelnie niebezpieczną. I ojeju, jak ją źle pisano :)

Na początku dowiadujemy się, że Zealot pochodzi z planety o nazwie Khera i jest członkinią zakonu wojowniczek Coda – najbardziej niebezpiecznych kobiet na świecie. Początkowo oschła, zimna, gardząca mężczyznami i patrząca na nich z niebywałą wyższością, ale zarazem działająca na nich magnetycznie, ponieważ jest po prostu seksowną kobietą. W tych początkowych latach istnienia wydawnictwa Image Comics tylko w ”Cyber Force” funkcjonowały równie wyraziste postacie kobiece, więc Zealot niejako z miejsca wydawała się być ciekawa. 

Pin-up z "Zealot #1". Autor powinien się wstydzić swojej pracy. 
Podobne zdanie mam zresztą o większości tego typu dzieł z komiksów Image.

Ale niestety bardzo krótko, bo niedługo potem Choi i kolejni scenarzyści rozwadniali ją jak tylko mogli. W ciągu kolejnych 50 numerów serii ”WildC.A.T.S.” oraz okazjonalnych miniserii, dowiadujemy się iż Zannah tak naprawdę wcale nie unikała mężczyzn, gdy poznajemy nie jednego, ale łącznie aż czterech jej byłych kochanków oraz obserwujemy jak ona i Grifter krążą wokół siebie, tylko jakoś trafić się nie mogą. Raz jest bardziej ludzka (jak u Joe Casey’a, gdy nawet oddaje życie za grupę porwanych dzieci. Oczywiście szybko jej się polepszyło), raz zdecydowanie bardziej radykalna (Adam Beechen zrobił z niej zdrowo walniętą feminazistkę, serio). Ogólnie można zaryzykować stwierdzenie, że scenarzyści nie potrafili się zgodzić co do tego, jak powinna prezentować się Zealot, przez co postać ta  jest w komiksach jak chorągiewka na wietrze. W ten schemat wpisuje się idealnie Ron Marz w miniserii, do której właśnie teraz przejdę.

Licząca raptem trzy numery miniseria ”Zealot” ukazywała się w czasach, gdy na łamach głównej serii tytułowa bohaterka walczyła z uczuciami do Griftera, a w niemal równolegle wydawanym ”WildC.A.T.S. Trilogy” dowiedzieliśmy się o Stratosie – jej największej (wówczas) miłości. Ron Marz przedstawia nam Promethosa, zgadliście: kolejnego byłego kochanka, który ratuje Zealot przed śmiercią z rąk innych wojowniczek Coda (to nieco dłuższy wątek, nie warto go poruszać w tym miejscu). Leczy on ranną Zannah, a gdy ta wraca do siebie i odrzuca jego zaloty, poprzysięga jej zemstę. Kolejne dwa numery to tłuczenie się z Promethosem w różnych miejscach i różnym czasie. Uwierzcie mi, nic ciekawego. Nad tą miniseria nie ma się sensu rozwodzić. Po prostu masa naparzania się po ryjach, wielkich mięśni, równie obfitych biustów i minimalnej zawartości fabularnej czyli wszystkiego tego, z czego słynęło Image Comics na samym początku swojej działalności.

Przeglądając taki komiks jak ten, tym bardziej śmiać mi się chce z tego, o co dziś nieraz potrafi rozpętać się burza w świecie komiksowym. Pamiętacie niesławną okładkę Milo Manary z ”Spider-Woman”? Albo wariant do ”Batgirl” z Jokerem i Barbarą Gordon? Lub też jakie gromy zbierał Howard Chaykin za ”Divided States of Hysteria” tylko po wypuszczeniu samego preview? W samym tym zeszycie znajdziecie kilka kadrów, które są zdecydowanie bardziej ”gorszące” i absolutnie nikt się tym nie przejmował, ani nie podnosił rabanu. Potrzeba było dopiero wiecznie półnagich szesnastolatek z ”Gen13”, by ktoś stwierdził, że w sumie to już lekkie przegięcie. Nie zrozumcie mnie źle, wcale nie tęsknię za tym, jak przedstawiano kobiety w mainstreamowych, amerykańskich komiksach z lat dziewięćdziesiątych. Niemniej z drugiej strony nie jestem też fanem tego, by wszystko pisać pod dyktando totalnej poprawności politycznej, zwłaszcza interpretowanej w sposób tak przegięty, jak tylko to możliwe.

Tu szczególnie mocno pozdrawiam pana z USA, który wycofał ze swojego sklepu wszystkie komiksy autorstwa Granta Morrisona po tym, jak nie spodobała mu się onomatopeja z jednego z numerów ”Action Comics” ;)

Zealot zaś należy tylko żałować. We wczesnym Image ze świecą było szukać fajnie prowadzonych postaci kobiecych i w niej można było upatrywać kogoś, kto ma szansę taką właśnie się stać. Koniec końców stała się ona kimś, kto zmieniał humory co numer, facetów co mniej więcej dziesięć, a sama miniseria, jakkolwiek fatalna by nie była, jest na pewno potrzebna. Głównie po to, byście mogli na własne oczy się przekonać, jak nie prowadzić żeńskich heroin.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz