wtorek, 13 marca 2018

Shirtles Bear-Fighter (Jody Leheup & Sebastian Girner/Nil Vendrell/Mike Spicer)

Poprzednio zrecenzowałem pierwszą odsłonę ”Rock Candy Mountain” i pomyślałem sobie, że kolejny tekst dotyczyć będzie komiksu utrzymanego w podobnym klimacie. Gdy jednak przed rozpoczęciem pisania odświeżyłem go sobie, uświadomiłem sobie jak mocną przesadą jest jakiekolwiek porównywanie wspomnianego przed chwilą komiksu z ”Shirtless Bear-Fighter”. Chociaż oba tytuły te stawiają na duża dawkę humoru, to jednak jeden do drugiego ma się jak pięść do (niedźwiedziego) nosa. Nie pomyślcie sobie jednak, że oznacza to, iż przygody uwielbiającego flapjacki (to ważne, nie mylić z naleśnikami!) Shirtlessa stoją na niższym poziomie niż chwalony przeze mnie kilka dni temu komiks Kyle’a Starksa? Sprawdźcie w dalszej części posta.

Przedstaw misię.
Shirtless Bear-Fighter” to nie tylko tytuł, to także imię głównego bohatera komiksu. Jest to potężny mężczyzna o urodzie najbardziej drwalskiego drwala na świecie, który w dzieciństwie został przygarnięty i wychowany przez niedźwiedzie. Pewnego dnia doszło jednak do pewnego zdarzenia, które kompletnie odmieniło świat Shirtlessa i od tego czasu też wiecznie wściekły człowiek postanowił żyć samotnie w swojej małej chatce w środku lasu i od czasu do czasu walić kolejne misie po ryjach. Gdy jednak grupa potężnych i krwiożerczych niedźwiedzi atakuje miasto Major City, jego zdesperowani obywatele proszą mężczyznę o pomoc. Czy jednak jest to takie proste? Być może ktoś z ukrycia manipuluje Shirtlessem tak, by ten zupełnie nieświadomie realizował kolejne etapy jego niecnego planu.

Podoba misię.
Na pierwszy rzut oka twórcy scenariusza do miniseria ”Shirtless Bear-Fighter” to osoby, którym jakoś tak ciężko zaufać na piękne oczy. Zarówno Leheup jak i Girner są w zasadzie nieco lepiej znani jako wieloletni edytorzy komiksów Marvela, a ponieważ jest to ta grupa zawodowa, co do której ciężko mi nabrać minimalnego chociaż szacunku, tak i po pierwszych zapowiedziach publikacji tego komiksu ciężko było wykrzesać mi z siebie cokolwiek więcej niż ”aha”. Wszystko uległo gruntownej zmianie już po lekturze udostępnionego preview, zaś premierowy zeszyt kupił mnie totalnie i postanowiłem od razu postawić na wydanie zbiorcze. Pojawiające się tu i ówdzie opinie dotyczące kolejnych odsłon nawet na moment nie dawały sądzić, że poziom po drodze spadł chociażby trochę, no ale wiadomo – najlepiej przekonać się samemu. I faktycznie, spieszę z informacją iż ”Shirtless Bear-Fighter” nawet na moment nie schodzi poniżej bardzo satysfakcjonującego mnie poziomu.

Ale co to w zasadzie oznacza? Otóż zgodnie z zapowiedziami Leheup i Girnera, miniseria ta nie stara się pod warstwą rubasznego humoru ukrywać drugiego dna, którego odkrycie zmusi nas do refleksji nad samymi sobą. Nie! ”Shirtless Bear-Fighter” to od początku do końca historia kolesia, który nie lubi ubierać spodni, za to uwielbia prać niedźwiedzie po mordach (i jeść flapjacki). Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa i przypomina bardziej niezbyt wybredne komedie z elementami kina akcji. Poszczególne postacie to z kolei zlepek oczywistości, zaś humor jest momentami ociera się o kloakę. Uważam jednak, że jeśli coś od razu powstawało z zamiarem bycia komiksem w stylu niskobudżetowego filmu klasy B, to i tak trzeba posiadać pewną ilość talentu, by świadomą parodię nie zamienić w niezamierzoną autoparodię. Uważam, że twórcom skryptu do ”Shirtless Bear-Fighter” udało się wyjść z tego zadania obronną ręką. Przeglądając kolejne strony komiksu szybko wciągnąłem się w przedstawiony świat i bawiłem się równie dobrze, jak przy wieczornym seansie ”Rekinado 3”. Wszystko w tym tytule wydaje się być na swoim miejscu, nawet jeśli obserwujemy humanoidalną rodzinę niedźwiedzi, prześmiesznie głupie onomatopeje (wszechobecny ”bear-punch” oczywiście rządzi), zaś główny zły w pewnym momencie wsiada do gigantycznej, robotycznej muszli klozetowej z jak najbardziej działającą spłuczką :)

Nie podoba misię.
Chyba tylko jedną rzecz zaliczyłbym w poczet minusów. Okładki poszczególnych zeszytów wykonał Andrew Robinson i swoje zadanie wykonał tak dobrze, że aż chciałoby się, aby zastąpił Nila Vendrella w roli rysownika całości. Wymieniony przed chwilą artysta nie jest zły, lecz przy Robinsonie niczym szczególnym się nie wyróżnił. ”Shirtless Bear-Fighter” rysunkowo jest konsekwentny, ale momentami nieco nudny i zbyt zachowawczy. Także i Mike Spicer jako kolorysta niczym mnie nie zachwycił. Odnoszę wrażenie, że znacznie bardziej przykładał się do swojej pracy przy pierwszym tomie ”Head Loppera”, z którego i tak odszedł wraz z końcem premierowego story-arcu.

Wydaje misię…
...że ”Shirtless Bear-Fighter” to świetny wybór dla każdego, kto szuka zabawnego komiksu do przeczytania podczas popołudniowego odpoczynku. Stężenie absurdu jest tutaj wysokie, lecz niemal wszystko poprowadzone zostało z odpowiednim wyczuciem. Wydanie zbiorcze posiada także dość dużą porcję dodatków, które składają się z tak zwanych ”beariantów” – miniowych wariantów okładkowych, wstępu autorstwa Duncana Jonesa (filmowy ”Warcraft”), a także paru szkiców. W przyrównaniu do podobnego, ale jednak strasznie męczącego już ”I Hale Fairyland”, ”Shirtless Bear-Fighter” gwarantuje niemal stuprocentową satysfakcję z lektury. Dlatego też serdecznie zachęcam do tego, aby zdecydować się sięgnąć po ten komiks. 

"Shirtles Bear-Fighter" do kupienia w ATOM Comics

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz