Poprzednio zrecenzowałem pierwszą odsłonę ”Rock Candy Mountain” i pomyślałem
sobie, że kolejny tekst dotyczyć będzie komiksu utrzymanego w podobnym
klimacie. Gdy jednak przed rozpoczęciem pisania odświeżyłem go sobie,
uświadomiłem sobie jak mocną przesadą jest jakiekolwiek porównywanie
wspomnianego przed chwilą komiksu z ”Shirtless
Bear-Fighter”. Chociaż oba tytuły te stawiają na duża dawkę humoru, to
jednak jeden do drugiego ma się jak pięść do (niedźwiedziego) nosa. Nie
pomyślcie sobie jednak, że oznacza to, iż przygody uwielbiającego flapjacki (to
ważne, nie mylić z naleśnikami!) Shirtlessa stoją na niższym poziomie niż
chwalony przeze mnie kilka dni temu komiks Kyle’a Starksa? Sprawdźcie w dalszej
części posta.
Przedstaw misię.
”Shirtless
Bear-Fighter” to nie tylko tytuł, to także imię głównego bohatera komiksu. Jest
to potężny mężczyzna o urodzie najbardziej drwalskiego drwala na świecie, który
w dzieciństwie został przygarnięty i wychowany przez niedźwiedzie. Pewnego dnia
doszło jednak do pewnego zdarzenia, które kompletnie odmieniło świat Shirtlessa
i od tego czasu też wiecznie wściekły człowiek postanowił żyć samotnie w swojej
małej chatce w środku lasu i od czasu do czasu walić kolejne misie po ryjach.
Gdy jednak grupa potężnych i krwiożerczych niedźwiedzi atakuje miasto Major
City, jego zdesperowani obywatele proszą mężczyznę o pomoc. Czy jednak jest to
takie proste? Być może ktoś z ukrycia manipuluje Shirtlessem tak, by ten
zupełnie nieświadomie realizował kolejne etapy jego niecnego planu.
Podoba misię.
Na pierwszy rzut oka twórcy scenariusza do
miniseria ”Shirtless Bear-Fighter”
to osoby, którym jakoś tak ciężko zaufać na piękne oczy. Zarówno Leheup jak i
Girner są w zasadzie nieco lepiej znani jako wieloletni edytorzy komiksów
Marvela, a ponieważ jest to ta grupa zawodowa, co do której ciężko mi nabrać
minimalnego chociaż szacunku, tak i po pierwszych zapowiedziach publikacji tego
komiksu ciężko było wykrzesać mi z siebie cokolwiek więcej niż ”aha”. Wszystko
uległo gruntownej zmianie już po lekturze udostępnionego preview, zaś
premierowy zeszyt kupił mnie totalnie i postanowiłem od razu postawić na
wydanie zbiorcze. Pojawiające się tu i ówdzie opinie dotyczące kolejnych odsłon
nawet na moment nie dawały sądzić, że poziom po drodze spadł chociażby trochę,
no ale wiadomo – najlepiej przekonać się samemu. I faktycznie, spieszę z
informacją iż ”Shirtless Bear-Fighter”
nawet na moment nie schodzi poniżej bardzo satysfakcjonującego mnie poziomu.
Ale co to w zasadzie oznacza? Otóż zgodnie z
zapowiedziami Leheup i Girnera, miniseria ta nie stara się pod warstwą
rubasznego humoru ukrywać drugiego dna, którego odkrycie zmusi nas do refleksji
nad samymi sobą. Nie! ”Shirtless
Bear-Fighter” to od początku do końca historia kolesia, który nie lubi
ubierać spodni, za to uwielbia prać niedźwiedzie po mordach (i jeść flapjacki).
Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa i przypomina bardziej niezbyt wybredne
komedie z elementami kina akcji. Poszczególne postacie to z kolei zlepek
oczywistości, zaś humor jest momentami ociera się o kloakę. Uważam jednak, że
jeśli coś od razu powstawało z zamiarem bycia komiksem w stylu niskobudżetowego
filmu klasy B, to i tak trzeba posiadać pewną ilość talentu, by świadomą
parodię nie zamienić w niezamierzoną autoparodię. Uważam, że twórcom skryptu do
”Shirtless Bear-Fighter” udało się
wyjść z tego zadania obronną ręką. Przeglądając kolejne strony komiksu szybko
wciągnąłem się w przedstawiony świat i bawiłem się równie dobrze, jak przy
wieczornym seansie ”Rekinado 3”.
Wszystko w tym tytule wydaje się być na swoim miejscu, nawet jeśli obserwujemy
humanoidalną rodzinę niedźwiedzi, prześmiesznie głupie onomatopeje
(wszechobecny ”bear-punch” oczywiście rządzi), zaś główny zły w pewnym momencie
wsiada do gigantycznej, robotycznej muszli klozetowej z jak najbardziej
działającą spłuczką :)
Nie podoba
misię.
Chyba tylko jedną rzecz zaliczyłbym w poczet
minusów. Okładki poszczególnych zeszytów wykonał Andrew Robinson i swoje zadanie
wykonał tak dobrze, że aż chciałoby się, aby zastąpił Nila Vendrella w roli
rysownika całości. Wymieniony przed chwilą artysta nie jest zły, lecz przy
Robinsonie niczym szczególnym się nie wyróżnił. ”Shirtless Bear-Fighter” rysunkowo jest konsekwentny, ale momentami
nieco nudny i zbyt zachowawczy. Także i Mike Spicer jako kolorysta niczym mnie
nie zachwycił. Odnoszę wrażenie, że znacznie bardziej przykładał się do swojej
pracy przy pierwszym tomie ”Head Loppera”,
z którego i tak odszedł wraz z końcem premierowego story-arcu.
Wydaje misię…
...że ”Shirtless
Bear-Fighter” to świetny wybór dla każdego, kto szuka zabawnego komiksu do
przeczytania podczas popołudniowego odpoczynku. Stężenie absurdu jest tutaj
wysokie, lecz niemal wszystko poprowadzone zostało z odpowiednim wyczuciem.
Wydanie zbiorcze posiada także dość dużą porcję dodatków, które składają się z
tak zwanych ”beariantów” – miniowych wariantów okładkowych, wstępu autorstwa
Duncana Jonesa (filmowy ”Warcraft”), a także paru szkiców. W przyrównaniu do
podobnego, ale jednak strasznie męczącego już ”I Hale Fairyland”, ”Shirtless
Bear-Fighter” gwarantuje niemal stuprocentową satysfakcję z lektury.
Dlatego też serdecznie zachęcam do tego, aby zdecydować się sięgnąć po ten
komiks.
"Shirtles Bear-Fighter" do kupienia w ATOM Comics
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz