wtorek, 6 marca 2018

Rock Candy Mountain vol. 1 (Kyle Starks/Chris Schweizer)

Dziś będzie kilka słów o komiksie, o którym mogliście dotąd w zasadzie nie słyszeć. Z list sprzedaży Diamonda wynika bowiem, że na terenie USA ”Rock Candy Mountain” niestety nie zainteresowało niemal nikogo. Nie widzę powodów, dla których więc tutaj miałby to być mokry sen fanów komiksów w naszym kraju, którzy chórem proszą o wydanie tej pozycji kogoś z duetu Mucha Comics/Non Stop Comics. Szczerze Wam jednak powiem, że o ile cieszę się jak diabli z fali komiksów od Image, jakiej jesteśmy świadkami od września ubiegłego roku, cały czas trzymam mocno kciuki za to, by oprócz największych i najbardziej rozpoznawalnych hiciorów tego wydawnictwa, polscy edytorzy nieco częściej (jedno ”Jezioro Ognia” wiosny nie czyni) sięgali głębiej, by wydobyć takie perełki, jak właśnie ”Rock Candy Mountain” Kyle’a Starksa.

Autor ten w mojej świadomości pojawił się dzięki znakomitej powieści graficznej ”Sexcastle”. Gdy więc tylko zapowiedziany został start ”Rock Candy Mountain”, nie zastanawiałem się zbyt mocno. Pierwszy zeszyt praktycznie z miejsca zdobył moje serducho i decyzja o zamówieniu sobie wydania zbiorczego była tylko formalnością. Dziś z radością mogę napisać Wam, że zdecydowanie było warto kolejny raz dać szansę piekielnie uzdolnionemu twórcy, jakim jest nieznany niestety szerzej Kyle Starks. Na łamach komiksu, który jest bohaterem dzisiejszej recenzji jest rok 1948 i USA wciąż stara się otrząsnąć po trudach wojny. W tej właśnie rzeczywistości poznajemy Jacksona – jest on włóczęgą, który poszukuje tytułowej góry, która jest rajem dla osób takich jak on. Czy jednak Rock Candy Mountain, która jest bohaterką licznych włóczęgowskich opowieści istnieje naprawdę? Nikt oprócz Jacksona w to nie wierzy. Jednak posiada on książkę, która w magiczny sposób wskazuje mu drogę, po jego stopach depcze sam Diabeł, a także łatwość z jaką pakuje się on w kolejne kłopoty sprawiają, że nowy kompan jego podróży – życiowy nieudacznik o pseudonimie Pomona Slim – jest w stanie uwierzyć we wszystko.

Zanim przejdziemy do właściwej części recenzji, warto dopowiedzieć, że tytułowe Rock Candy Mountain wzięło się z nagranej w 1928 roku przez Harry’ego 'Haywire’a' McClintocka piosenki, którą możecie odsłuchać TUTAJ.

Rock Candy Mountain” stanowi połączenie dwóch rzeczy, które zrealizowane w odpowiedni sposób zawsze sprawiają mi frajdę z lektury komiksu. Otrzymujemy tu zatem sprawnie zrealizowaną komedię, która nie jest w żaden sposób czymś, co stawia na żarty rodem z polskich półprodukcji filmowych z ostatnich paru lat. Starks stawia tutaj na inteligentny humor słowny oraz sytuacyjny i mimo tego, że na łamach zawartych w tomie raptem czterech zeszytów nie miał zbyt wiele miejsca, to jednak rzucanie co rusz głównych bohaterów w najróżniejsze miejsca w USA – akcja dzieje się w pociągu, więzieniu, podziemnym fight clubie czy na rozległych polach kukurydzy – nie wydaje się być czymś wymuszonym. Akcja dynamicznie bardzo posuwa się do przodu, ale zarazem Starksowi bez trudu udało się nie dać nam sądzić, iż kolejne związki przyczynowo-skutkowe są w jakikolwiek sposób przypadkowe.

Jednocześnie obok komediowej otoczki głównego wątku, Starks dość mocno skupia się na problemach zwyczajnych ludzi żyjących w czasach tuż po zakończeniu wojny. Kwestia włóczęgostwa, pogoni za marzeniami, trudności ze znalezieniem sobie miejsca, a nawet… istotności istnienia kolei towarowej i wiele więcej – wszystko to także zostało ujęte na stronach pierwszego tomu ”Rock Candy Mountain”. Autor dzieli się z nami swoimi spostrzeżeniami, lecz zarazem nie podaje wszystkiego na tacy i wszystko to trzeba dostrzec. Jednocześnie wcale nie trzeba, dzięki czemu tytuł ten wydaje się być idealny zarówno dla osób, które lubią doszukiwać się czegoś na drugim planie, jak i dla tych, którzy po prostu chcieliby spędzić kilkadziesiąt minut po prostu dobrze się bawiąc przy inteligentnie zabawnym komiksie.

W tym komiksie nawet onomatopeje są zabawne. Jednym z moich ulubionych kadrów jest ten, na którym Jackson kopie kogoś w twarz, zaś łamiący się nos wydaje dźwięk ”bitch”. Takich smaczków jest tu znacznie więcej.

Nie mogę się w żaden sposób przyczepić także do warstwy graficznej w ”Rock Candy Mountain”. Kreska Kyle’a Starksa jest dość specyficzna, bardzo mocno kreskówkowa i z pewnością nie każdemu przypadnie ona do gustu, lecz jeśli uda się Wam szybko do niej przyzwyczaić, z pewnością docenicie pracę artysty. Swoje ważne trzy grosze dorzucił także zajmujący się nakładaniem kolorów Chris Schweitzer. Za pomocą dość prostej palety barw rewelacyjnie przedstawił on świat w którym osadzona jest akcja komiksu. Każda lokalizacja nieznacznie odróżnia się od siebie użytymi kolorami, zaś bardzo podoba mi się to, jak kolorysta ten przedstawiał sceny, które działy się w środku nocy.

Wady ”Rock Candy Mountain”? Chyba tylko jedna – ten komiks zdecydowanie powinien być wydany w jednym tomie. Być może z powodu słabej sprzedaży, być może było tak zaplanowane, niemniej seria zakończona została niedawno na ósmym numerze. W rezultacie otrzymujemy dwa liczące raptem około 100 stron tomiki. Lektura pierwszego to dosłownie 30 minut i chociaż premierowy tom opublikowano w promocyjnej cenie 9,99$, to jednak małe uczucie niedosytu pozostaje.

Ale to tylko tyle. Dla mnie ”Rock Candy Mountain” było jednym z największych, komiksowych odkryć zeszłego roku, co zresztą zaznaczyłem w jednym z blogowych podsumowań. I teraz swoje zdanie podtrzymuję. Umówmy się zatem tak – ja spokojnie będę sobie czekać na kwietniowy, drugi i zarazem finałowy tom cyklu, Wy zaś czym prędzej sięgnijcie po ten komiks. Naprawdę warto!
     
"Rock Candy Mountain vol. 1" do kupienia w sklepie ATOM Comics

1 komentarz: