Dziś będzie kilka słów o komiksie, o którym
mogliście dotąd w zasadzie nie słyszeć. Z list sprzedaży Diamonda wynika
bowiem, że na terenie USA ”Rock Candy
Mountain” niestety nie zainteresowało niemal nikogo. Nie widzę powodów, dla
których więc tutaj miałby to być mokry sen fanów komiksów w naszym kraju,
którzy chórem proszą o wydanie tej pozycji kogoś z duetu Mucha Comics/Non Stop
Comics. Szczerze Wam jednak powiem, że o ile cieszę się jak diabli z fali
komiksów od Image, jakiej jesteśmy świadkami od września ubiegłego roku, cały
czas trzymam mocno kciuki za to, by oprócz największych i najbardziej
rozpoznawalnych hiciorów tego wydawnictwa, polscy edytorzy nieco częściej
(jedno ”Jezioro Ognia” wiosny nie
czyni) sięgali głębiej, by wydobyć takie perełki, jak właśnie ”Rock Candy Mountain” Kyle’a Starksa.
Autor ten w mojej świadomości pojawił się dzięki
znakomitej powieści graficznej ”Sexcastle”.
Gdy więc tylko zapowiedziany został start ”Rock
Candy Mountain”, nie zastanawiałem się zbyt mocno. Pierwszy zeszyt praktycznie
z miejsca zdobył moje serducho i decyzja o zamówieniu sobie wydania zbiorczego
była tylko formalnością. Dziś z radością mogę napisać Wam, że zdecydowanie było
warto kolejny raz dać szansę piekielnie uzdolnionemu twórcy, jakim jest
nieznany niestety szerzej Kyle Starks. Na łamach komiksu, który jest bohaterem
dzisiejszej recenzji jest rok 1948 i USA wciąż stara się otrząsnąć po trudach
wojny. W tej właśnie rzeczywistości poznajemy Jacksona – jest on włóczęgą,
który poszukuje tytułowej góry, która jest rajem dla osób takich jak on. Czy
jednak Rock Candy Mountain, która jest bohaterką licznych włóczęgowskich
opowieści istnieje naprawdę? Nikt oprócz Jacksona w to nie wierzy. Jednak
posiada on książkę, która w magiczny sposób wskazuje mu drogę, po jego stopach
depcze sam Diabeł, a także łatwość z jaką pakuje się on w kolejne kłopoty
sprawiają, że nowy kompan jego podróży – życiowy nieudacznik o pseudonimie
Pomona Slim – jest w stanie uwierzyć we wszystko.
Zanim przejdziemy do właściwej części recenzji,
warto dopowiedzieć, że tytułowe Rock Candy Mountain wzięło się z nagranej w
1928 roku przez Harry’ego
'Haywire’a' McClintocka piosenki, którą możecie odsłuchać TUTAJ.
”Rock
Candy Mountain” stanowi połączenie dwóch rzeczy, które zrealizowane w
odpowiedni sposób zawsze sprawiają mi frajdę z lektury komiksu. Otrzymujemy tu
zatem sprawnie zrealizowaną komedię, która nie jest w żaden sposób czymś, co
stawia na żarty rodem z polskich półprodukcji filmowych z ostatnich paru lat. Starks
stawia tutaj na inteligentny humor słowny oraz sytuacyjny i mimo tego, że na
łamach zawartych w tomie raptem czterech zeszytów nie miał zbyt wiele miejsca,
to jednak rzucanie co rusz głównych bohaterów w najróżniejsze miejsca w USA –
akcja dzieje się w pociągu, więzieniu, podziemnym fight clubie czy na
rozległych polach kukurydzy – nie wydaje się być czymś wymuszonym. Akcja
dynamicznie bardzo posuwa się do przodu, ale zarazem Starksowi bez trudu udało
się nie dać nam sądzić, iż kolejne związki przyczynowo-skutkowe są w
jakikolwiek sposób przypadkowe.
Jednocześnie obok komediowej otoczki głównego
wątku, Starks dość mocno skupia się na problemach zwyczajnych ludzi żyjących w
czasach tuż po zakończeniu wojny. Kwestia włóczęgostwa, pogoni za marzeniami,
trudności ze znalezieniem sobie miejsca, a nawet… istotności istnienia kolei
towarowej i wiele więcej – wszystko to także zostało ujęte na stronach
pierwszego tomu ”Rock Candy Mountain”.
Autor dzieli się z nami swoimi spostrzeżeniami, lecz zarazem nie podaje wszystkiego
na tacy i wszystko to trzeba dostrzec. Jednocześnie wcale nie trzeba, dzięki
czemu tytuł ten wydaje się być idealny zarówno dla osób, które lubią doszukiwać
się czegoś na drugim planie, jak i dla tych, którzy po prostu chcieliby spędzić
kilkadziesiąt minut po prostu dobrze się bawiąc przy inteligentnie zabawnym
komiksie.
W tym komiksie nawet onomatopeje są zabawne.
Jednym z moich ulubionych kadrów jest ten, na którym Jackson kopie kogoś w
twarz, zaś łamiący się nos wydaje dźwięk ”bitch”. Takich smaczków jest tu
znacznie więcej.
Nie mogę się w żaden sposób przyczepić także do
warstwy graficznej w ”Rock Candy
Mountain”. Kreska Kyle’a Starksa jest dość specyficzna, bardzo mocno
kreskówkowa i z pewnością nie każdemu przypadnie ona do gustu, lecz jeśli uda
się Wam szybko do niej przyzwyczaić, z pewnością docenicie pracę artysty. Swoje
ważne trzy grosze dorzucił także zajmujący się nakładaniem kolorów Chris
Schweitzer. Za pomocą dość prostej palety barw rewelacyjnie przedstawił on
świat w którym osadzona jest akcja komiksu. Każda lokalizacja nieznacznie odróżnia
się od siebie użytymi kolorami, zaś bardzo podoba mi się to, jak kolorysta ten
przedstawiał sceny, które działy się w środku nocy.
Wady ”Rock
Candy Mountain”? Chyba tylko jedna – ten komiks zdecydowanie powinien być
wydany w jednym tomie. Być może z powodu słabej sprzedaży, być może było tak
zaplanowane, niemniej seria zakończona została niedawno na ósmym numerze. W
rezultacie otrzymujemy dwa liczące raptem około 100 stron tomiki. Lektura
pierwszego to dosłownie 30 minut i chociaż premierowy tom opublikowano w
promocyjnej cenie 9,99$, to jednak małe uczucie niedosytu pozostaje.
Ale to tylko tyle. Dla mnie ”Rock Candy Mountain” było jednym z
największych, komiksowych odkryć zeszłego roku, co zresztą zaznaczyłem w jednym
z blogowych podsumowań. I teraz swoje zdanie podtrzymuję. Umówmy się zatem tak –
ja spokojnie będę sobie czekać na kwietniowy, drugi i zarazem finałowy tom
cyklu, Wy zaś czym prędzej sięgnijcie po ten komiks. Naprawdę warto!
"Rock Candy Mountain vol. 1" do kupienia w sklepie ATOM Comics
Przeczytane....lol.
OdpowiedzUsuń