Gdy rodził mi się w głowie pomysł na ”Tryptyk
Spawna”, postanowiłem że wszystkie trzy jego odsłony będą swoistymi pierwszymi
razami. I tak oto poprzednim razem pierwszy raz wziąłem na warsztat komiks,
który nie miał nawet pięciu lat na karku. Dziś z kolei pierwszy raz bohaterem
”Z archiwum Image” będzie komiks wydany w języku polskim. Dotąd bowiem
opierałem się jedynie na wydaniach oryginalnych, tym razem jednak zrobię
wyjątek. Być może nawet nie jedyny ;) Być może mi nie uwierzycie, ale
absolutnie przypadkiem dziś skupię się na serii, której scenarzystą był Brian
Michael Bendis – bohater bardzo głośnego, komiksowego transferu, jaki nastąpił
w ostatnich tygodniach.
Jeśli chodzi o Bendisa, to jego karierę bardzo
ładnie można podzielić na etapy. Pierwszy z nich to czas, gdy zajmował się
pisaniem oraz rysowaniem najprzeróżniejszych rzeczy, lecz rozgłos przyniosły mu
autorskie opowieści kryminalne, które publikował pod szyldem Caliber Comics.
Tytuły takie jak ”Goldfish”, ”Torso” czy ”Fire” cały czas wymieniane są wśród
największych dokonań tego scenarzysty i stały się one trampoliną do drugiego
etapu jego kariery. Za takowy uważam okres, w którym talent Bendisa dostrzegł
Todd McFarlane, a twórca porozpychał się trochę w Image Comics. Dość
niesłusznie ten etap w pamięci wielu osób wyrył się jedynie jako moment, którym
powstała seria ”Powers”. Jak już wspomniałem wcześniej, Bendisa do współpracy
zachęcił najpierw twórca ”Spawna”, a
scenarzysta odpłacił mu się pięknie, stojąc za sterami dwóch spin-offów głównej
serii. Jednym z nich był charakteryzujący się bardzo nietypową warstwą
graficzną ”Hellspawn”, którego
pierwszych dziesięć numerów wyszło spod pióra Bendisa. Seria zadebiutowała w
sierpniu 2000 roku i był to moment, gdy twórca mógł świętować pierwszą rocznicę
pracy nad innym spin-offem, do którego właśnie chcę przejść.
Idea powstania takiej serii jak ”Sam i Twitch” nasuwała się wręcz sama
od momentu istnienia najwcześniejszych numerów autorskiego projektu Todda
McFarlane. Czytelnikom przyszło jednak czekać niemal siedem lat na to, by dwaj
charakterni detektywi otrzymali swój własny tytuł, lecz gdy już do tego doszło,
utrzymali oni swoją serię przez 26 numerów. Wynik jest to całkiem dobry, gdyż
spośród licznym spin-offów przygód Ala Simmonsa tylko ”Curse of the Spawn” osiągnęło lepszy rezultat – 29 numerów. Zresztą
niejako zakończenie tego cyklu zwolniło miejsce dla Sama i Twitcha, których
przygody przez pierwszych 19 zeszytów pisał właśnie Bendis. Nieistniejąca już
wrocławska Mandragora opublikowała w Polsce całą pierwszą historię z serii, a
konkretnie liczące osiem zeszytów ”Udaku”.
To liternictwo w 2004 roku podobno było koszmarem dla Mandragory.
Historia rozpoczyna się w momencie, gdy Twitch
Williams siedzi w barze i pije kolejnego drinka. Dosiada się do niego
nieznajoma, piękna kobieta i… nie, to nie to co myślicie. Detektyw zaczyna
opowiadać jej o dziwnej sprawie, którą się zajmuje. Ktoś na miejscu brutalnej
zbrodni pozostawia cztery odcięte kciuki. Coś, co wydaje się być swoistym
rytuałem okazuje się być znacznie bardziej zagmatwane w momencie, gdy
dowiadujemy się, iż wszystkie należały do jednej osoby. Wkrótce ofiarą padają
kolejne osoby, zaś na miejscu policja znajduje cztery odcięte małżowiny uszne.
Sprawa zatacza coraz większe kręgi, zaś kluczem do jej wyjaśnienia zdaje się
być słowo, którego znaczenia nikt nie pojmuje. Jest nim ”Udaku”.
W przeciwieństwie do miksującej horror z
elementami superhero głównej serii, ”Sam
i Twitch” w wykonaniu Bendisa poszli w mroczne klimaty kryminalne. Co
prawda całość nasiąknięta jest paranormalnymi oparami, jednakże całość to
skrupulatne śledztwo i cała jego nieprzyjemna otoczka. Na przestrzeni historii
dzieje się bardzo dużo – główni bohaterowie muszą stawić czoła nie tylko
tajemniczemu antagoniście, ale także mafiozom, wydziałowi wewnętrznemu, kolegom
z posterunku oraz własnym słabościom. Spawn też przewija się w tle, lecz nie
odgrywa tu jakiejś szczególnie ważnej roli. Bendisowi udało się zachować dość
charakterystyczny klimat głównej serii, lecz zarazem na tyle go zmodyfikować,
by historia nie kojarzyła się głównie ze starciem sił nieba i piekła. Główni
bohaterowie świecą tutaj pełnią blasku. Sam pozornie wydaje się mieć wywalone
na wszystko, rzuca czerstwymi dowcipami i nieustannie zżera kolejne fast-foody.
Twitch z kolei jest lekko naiwny, zdystansowany i przeżywający w odosobnieniu ostatnie
wydarzenia. Zarazem jednak duet ten wciąż wierzy w dobrą, policyjną robotę, a
obaj gliniarze zdecydowanie przyjęliby na siebie kulę przeznaczoną dla kolegi.
Wyrazistość i charyzma głównych bohaterów to jeden z największych plusów
”Udaku”, ale i sprawa, którą zajmują się na łamach omawianego właśnie komiksu
skonstruowana jest do pewnego momentu bardzo dobrze.
Pod tym względem, trzy czwarte ”Udaku” uważam za
kawał świetnej roboty. Bendis długo utrzymuje tajemniczość i zmusza czytelnika
do snucia domysłów. Kolejne wydarzenia rzucają bohaterów w najróżniejsze
miejsca, ścierają się oni z najbardziej rozmaitymi ludźmi, a znakomita
większość drugoplanowej obsady wypada po prostu dobrze. Sam finał jest jednak
odrobinę rozczarowujący, ponieważ sprawia wrażenie, jakby Bendisowi trochę
zabrakło pomysłu na odpowiednie wybrnięcie z całego galimatiasu, jaki rozwijał
przez kolejne odsłony ”Sama i Twitcha”.
Cała historia obfitowała w sekwencje złożone z wielu małych kadrów.
Małą niedogodnością mógł być również dla
czytelników z Polski dziwny chłód w relacji tytułowych detektywów ze Spawnem,
zupełnie inny od tego, co znaliśmy z naszych wydań serii poświęconej właśnie
tej postaci. Tymczasem wyjaśnienie tego jest akurat proste. Omawiana właśnie
historia działa się równolegle z wydarzeniami w głównej serii. ”Sam i Twitch” zaczęło ukazywać się w
momencie, gdy ”Spawn” zbliżał się do
swojego 90 numeru. Jeśli nie zbierało się oryginałów, to rodzimy czytelnik miał
okazję poznać wydarzenia z serii raptem do jej 67 odsłony i po drodze jeszcze
sporo się wydarzyło.
Całość ”Udaku” zilustrowana została przez Angela
Medinę, który właśnie w Image miał swoje najdłuższe pięć minut. Pracował on
przy serii ”Spawn” czy ”Kiss: Psycho Circus”, potem także
próbował przebić się w Marvelu, lecz bez większych sukcesów. Artysta ten starał
się wpisać w styl, który zapoczątkował McFarlane, zaś potem dzielnie temat
pociągnął Greg Capullo, dzięki czemu wygląd obu głównych bohaterów ociera się
wręcz o karykaturalność. Nie uważam tego jednak za minus. Uważam, że zyskała na
tym wyrazistość samego komiksu oraz graficzna spójność całego świata. Jeśli już
kopiować, to właśnie w taki sposób. Warto także wspomnieć o przepięknych
okładkach Ashley’a Wooda, który później mógł się artystycznie ”wyżyć” między
innymi na łamach wspomnianej już serii ”Hellspawn”.
No i jeszcze słówko o liternictwie. Jak widzicie
na powyższych zdjęciach, na łamach ”Sam
i Twitch” nie mieliśmy do czynienia z typowymi, komiksowymi dymkami. Mandragora
publikowała serię w latach 2004-2005, co nie wydaje się być jakąś straszną
prehistorią, ale tu i ówdzie można było znaleźć opinie od włodarzy wydawnictwa,
mówiące o koszmarze, jakim było wklejanie polskich tekstów. Efekt jest jednak
przedni. Mandragora publikowała serię najpierw w zeszytach, zaś później wypuściła
jeszcze limitowane do 400 sztuk wydanie zbiorcze. Obecnie są one dostępne
jedynie z drugiej ręki.
”Udaku” to mimo pewnych niedociągnięć fajna
historia, która otwierała porządną serię. Panowie Sam i Twitch później
doczekali się jeszcze dwóch solowych projektów: liczące 25 odsłon ”Case Files: Sam & Twitch” oraz
czteroczęściowej miniserii ”Sam &
Twitch: The Writer”. Aż dziw bierze, że tak popularne postacie z czasem na
tyle mocno straciły na znaczeniu, że ”wypisano” ich z głównej serii ”Spawn” na blisko 70 numerów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz