sobota, 13 stycznia 2018

Z archiwum Image #49 - Tryptyk Spawna 2/3

Gdy rodził mi się w głowie pomysł na ”Tryptyk Spawna”, postanowiłem że wszystkie trzy jego odsłony będą swoistymi pierwszymi razami. I tak oto poprzednim razem pierwszy raz wziąłem na warsztat komiks, który nie miał nawet pięciu lat na karku. Dziś z kolei pierwszy raz bohaterem ”Z archiwum Image” będzie komiks wydany w języku polskim. Dotąd bowiem opierałem się jedynie na wydaniach oryginalnych, tym razem jednak zrobię wyjątek. Być może nawet nie jedyny ;) Być może mi nie uwierzycie, ale absolutnie przypadkiem dziś skupię się na serii, której scenarzystą był Brian Michael Bendis – bohater bardzo głośnego, komiksowego transferu, jaki nastąpił w ostatnich tygodniach.

Jeśli chodzi o Bendisa, to jego karierę bardzo ładnie można podzielić na etapy. Pierwszy z nich to czas, gdy zajmował się pisaniem oraz rysowaniem najprzeróżniejszych rzeczy, lecz rozgłos przyniosły mu autorskie opowieści kryminalne, które publikował pod szyldem Caliber Comics. Tytuły takie jak ”Goldfish”, ”Torso” czy ”Fire” cały czas wymieniane są wśród największych dokonań tego scenarzysty i stały się one trampoliną do drugiego etapu jego kariery. Za takowy uważam okres, w którym talent Bendisa dostrzegł Todd McFarlane, a twórca porozpychał się trochę w Image Comics. Dość niesłusznie ten etap w pamięci wielu osób wyrył się jedynie jako moment, którym powstała seria ”Powers”. Jak już wspomniałem wcześniej, Bendisa do współpracy zachęcił najpierw twórca ”Spawna”, a scenarzysta odpłacił mu się pięknie, stojąc za sterami dwóch spin-offów głównej serii. Jednym z nich był charakteryzujący się bardzo nietypową warstwą graficzną ”Hellspawn”, którego pierwszych dziesięć numerów wyszło spod pióra Bendisa. Seria zadebiutowała w sierpniu 2000 roku i był to moment, gdy twórca mógł świętować pierwszą rocznicę pracy nad innym spin-offem, do którego właśnie chcę przejść.

Idea powstania takiej serii jak ”Sam i Twitch” nasuwała się wręcz sama od momentu istnienia najwcześniejszych numerów autorskiego projektu Todda McFarlane. Czytelnikom przyszło jednak czekać niemal siedem lat na to, by dwaj charakterni detektywi otrzymali swój własny tytuł, lecz gdy już do tego doszło, utrzymali oni swoją serię przez 26 numerów. Wynik jest to całkiem dobry, gdyż spośród licznym spin-offów przygód Ala Simmonsa tylko ”Curse of the Spawn” osiągnęło lepszy rezultat – 29 numerów. Zresztą niejako zakończenie tego cyklu zwolniło miejsce dla Sama i Twitcha, których przygody przez pierwszych 19 zeszytów pisał właśnie Bendis. Nieistniejąca już wrocławska Mandragora opublikowała w Polsce całą pierwszą historię z serii, a konkretnie liczące osiem zeszytów ”Udaku”. 

To liternictwo w 2004 roku podobno było koszmarem dla Mandragory.
    
Historia rozpoczyna się w momencie, gdy Twitch Williams siedzi w barze i pije kolejnego drinka. Dosiada się do niego nieznajoma, piękna kobieta i… nie, to nie to co myślicie. Detektyw zaczyna opowiadać jej o dziwnej sprawie, którą się zajmuje. Ktoś na miejscu brutalnej zbrodni pozostawia cztery odcięte kciuki. Coś, co wydaje się być swoistym rytuałem okazuje się być znacznie bardziej zagmatwane w momencie, gdy dowiadujemy się, iż wszystkie należały do jednej osoby. Wkrótce ofiarą padają kolejne osoby, zaś na miejscu policja znajduje cztery odcięte małżowiny uszne. Sprawa zatacza coraz większe kręgi, zaś kluczem do jej wyjaśnienia zdaje się być słowo, którego znaczenia nikt nie pojmuje. Jest nim ”Udaku”.

W przeciwieństwie do miksującej horror z elementami superhero głównej serii, ”Sam i Twitch” w wykonaniu Bendisa poszli w mroczne klimaty kryminalne. Co prawda całość nasiąknięta jest paranormalnymi oparami, jednakże całość to skrupulatne śledztwo i cała jego nieprzyjemna otoczka. Na przestrzeni historii dzieje się bardzo dużo – główni bohaterowie muszą stawić czoła nie tylko tajemniczemu antagoniście, ale także mafiozom, wydziałowi wewnętrznemu, kolegom z posterunku oraz własnym słabościom. Spawn też przewija się w tle, lecz nie odgrywa tu jakiejś szczególnie ważnej roli. Bendisowi udało się zachować dość charakterystyczny klimat głównej serii, lecz zarazem na tyle go zmodyfikować, by historia nie kojarzyła się głównie ze starciem sił nieba i piekła. Główni bohaterowie świecą tutaj pełnią blasku. Sam pozornie wydaje się mieć wywalone na wszystko, rzuca czerstwymi dowcipami i nieustannie zżera kolejne fast-foody. Twitch z kolei jest lekko naiwny, zdystansowany i przeżywający w odosobnieniu ostatnie wydarzenia. Zarazem jednak duet ten wciąż wierzy w dobrą, policyjną robotę, a obaj gliniarze zdecydowanie przyjęliby na siebie kulę przeznaczoną dla kolegi. Wyrazistość i charyzma głównych bohaterów to jeden z największych plusów ”Udaku”, ale i sprawa, którą zajmują się na łamach omawianego właśnie komiksu skonstruowana jest do pewnego momentu bardzo dobrze.

Pod tym względem, trzy czwarte ”Udaku” uważam za kawał świetnej roboty. Bendis długo utrzymuje tajemniczość i zmusza czytelnika do snucia domysłów. Kolejne wydarzenia rzucają bohaterów w najróżniejsze miejsca, ścierają się oni z najbardziej rozmaitymi ludźmi, a znakomita większość drugoplanowej obsady wypada po prostu dobrze. Sam finał jest jednak odrobinę rozczarowujący, ponieważ sprawia wrażenie, jakby Bendisowi trochę zabrakło pomysłu na odpowiednie wybrnięcie z całego galimatiasu, jaki rozwijał przez kolejne odsłony ”Sama i Twitcha”. 

Cała historia obfitowała w sekwencje złożone z wielu małych kadrów.
    
Małą niedogodnością mógł być również dla czytelników z Polski dziwny chłód w relacji tytułowych detektywów ze Spawnem, zupełnie inny od tego, co znaliśmy z naszych wydań serii poświęconej właśnie tej postaci. Tymczasem wyjaśnienie tego jest akurat proste. Omawiana właśnie historia działa się równolegle z wydarzeniami w głównej serii. ”Sam i Twitch” zaczęło ukazywać się w momencie, gdy ”Spawn” zbliżał się do swojego 90 numeru. Jeśli nie zbierało się oryginałów, to rodzimy czytelnik miał okazję poznać wydarzenia z serii raptem do jej 67 odsłony i po drodze jeszcze sporo się wydarzyło.

Całość ”Udaku” zilustrowana została przez Angela Medinę, który właśnie w Image miał swoje najdłuższe pięć minut. Pracował on przy serii ”Spawn” czy ”Kiss: Psycho Circus”, potem także próbował przebić się w Marvelu, lecz bez większych sukcesów. Artysta ten starał się wpisać w styl, który zapoczątkował McFarlane, zaś potem dzielnie temat pociągnął Greg Capullo, dzięki czemu wygląd obu głównych bohaterów ociera się wręcz o karykaturalność. Nie uważam tego jednak za minus. Uważam, że zyskała na tym wyrazistość samego komiksu oraz graficzna spójność całego świata. Jeśli już kopiować, to właśnie w taki sposób. Warto także wspomnieć o przepięknych okładkach Ashley’a Wooda, który później mógł się artystycznie ”wyżyć” między innymi na łamach wspomnianej już serii ”Hellspawn”.

No i jeszcze słówko o liternictwie. Jak widzicie na powyższych zdjęciach, na łamach ”Sam i Twitch” nie mieliśmy do czynienia z typowymi, komiksowymi dymkami. Mandragora publikowała serię w latach 2004-2005, co nie wydaje się być jakąś straszną prehistorią, ale tu i ówdzie można było znaleźć opinie od włodarzy wydawnictwa, mówiące o koszmarze, jakim było wklejanie polskich tekstów. Efekt jest jednak przedni. Mandragora publikowała serię najpierw w zeszytach, zaś później wypuściła jeszcze limitowane do 400 sztuk wydanie zbiorcze. Obecnie są one dostępne jedynie z drugiej ręki.

”Udaku” to mimo pewnych niedociągnięć fajna historia, która otwierała porządną serię. Panowie Sam i Twitch później doczekali się jeszcze dwóch solowych projektów: liczące 25 odsłon ”Case Files: Sam & Twitch” oraz czteroczęściowej miniserii ”Sam & Twitch: The Writer”. Aż dziw bierze, że tak popularne postacie z czasem na tyle mocno straciły na znaczeniu, że ”wypisano” ich z głównej serii ”Spawn” na blisko 70 numerów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz