sobota, 9 listopada 2019

Z archiwum Image #70 - Team Youngblood

W jednej z początkowych odsłon tej rubryki, dokładnie we wrześniu 2014 roku, pastwiłem się nad pierwszym numerem legendarnej serii ”Youngblood”. Wspomniałem tam, że cykl ten z wielkimi trudami (jak to zwykle w tamtych czasach bywało) dotarł do dziesiątego numeru (między zeszytami 5 i 6 było na przykład jedenaście miesięcy przerwy), a w pewnym momencie ukazywał się równolegle z ”Team Youngblood” (i wrócę jeszcze do tego wątku trochę później). O tej za dużo wtedy nie mogłem powiedzieć, ponieważ byłem zaznajomiony z całą jedną jej odsłoną – posiadałem wówczas w zbiorach zeszyt numer 16. Minęło jednak pięć lat, a ponieważ nigdy nie przestałem szperać na festiwalach komiksowych, w odmętach Allegro i w innych miejscach, dziś mogę powiedzieć, że posiadam całym siedem numerów owego cyklu. Podczas tegorocznego MFKiG znalazłem także ten najważniejszy zeszyt, oznaczony oczywiście jedynką. No i co tu dużo mówić, czas się nieco pośmiać.

Pierwsze co rzuca się w oczy w przypadku pierwszego zeszytu serii ”Team Youngblood” to oczywiście okładka. Od razu widać, że tym razem nie odpowiadał za nią mistrz Rob Liefeld, tylko… Jim Lee? A nie, momencik, to jakiś jego klon raczej, bo podpis się nie zgadza. Zajrzałem więc w spis twórców i okazało się, że zarówno za cover jak i rysunki w środku zeszytu odpowiada niejaki Chap Yaep. Kojarzycie? No cóż, ja też nie. Ale z pomocą jak zwykle przychodzi niezastąpiona encyklopedia Comic Vine. I tak oto możemy dowiedzieć się, że wspomniany rysownik to kolejny z tabunu ”asystentów” Liefelda i podobnie jak w przypadku wielu przed nim, jego prace możemy podziwiać w zasadzie tylko w komiksach współtworzonych przez mistrza. Ma on co prawda krótki epizod w ”Avengers” z Marvela, ale oczywiście tylko w numerach pisanych przez sami wiecie kogo. Środek premierowego zeszytu serii ”Team Youngblood” to taki swoisty, rysunkowy miszmasz. Z jednej strony naprawdę mocno widać, że pan Yaep wiele nauk niestety przyswoił od Liefelda (czego przykład macie na poniższym zdjęciu), ale jednocześnie są w zeszycie takie kadry, które bardzo wyraźnie pokazują mocne inspiracje stylem Jima Lee. Chociaż nie wiem czy nie powinienem tu już pisać o wręcz ordynarnym kopiowaniu rysunków znacznie bardziej popularnego kolegi po fachu.
Jeśli chodzi o warstwę graficzną, to chciałbym jeszcze wspomnieć o Byronie Talmanie – człowieku odpowiedzialnym za kolory w niniejszym zeszycie. Jest, a w zasadzie był on kolejnym wynalazkiem Liefelda, który karierę zaczął i skończył na komiksach swojego mistrza w Image. Kompletnie mnie to nie dziwi, bo po lekturze pierwszego numeru ”Team Youngblood” odniosłem mocne wrażenie, że bez najmniejszego przygotowania lepiej pokolorowałbym poszczególne plansze. Komiks powstał w 1993 roku, gdy rynek komiksowy zachłysnął się komputerowo nakładanymi barwami i w przypadku Talmana widać wyraźnie, że chłop uznał iż jest to tak genialne rozwiązanie, że natrzaskanie na planszach losowego i często zmieniającego się po drodze zestawu barw to świetny pomysł. No nie, jednak nie. Komiks ogląda się wystarczająco źle dzięki rysownikowi, a tymczasem kolorysta dowalił jeszcze drugie tyle zła.

Teraz warto wrócić do tego, o czym wspomniałem wcześniej. ”Team Youngblood #1” ukazał się we wrześniu 1993 roku i był to moment, gdy seria główna miała już na koncie 5 zeszytów. Niniejszy komiks przedstawia nam wydarzenia umiejscowione po ”Younglood #4”, które w pierwotnym zamierzeniu miało być finałem miniserii. Popularność tego tytułu była wówczas tak duża, że Rob Liefeld zadecydował o podzieleniu swoich (chociaż jak wiemy, obecnie jednak nie jego) herosów na dwa składy i ten ”ważniejszy” okupował kontynuację głównego cyklu, zaś do ”Team Youngblood” trafili ci nieco mniej popularni jak Riptide, Photon czy Cougar. Jaja zaczęły się oczywiście bardzo szybko, ponieważ w ciągu kolejnych kilkunastu miesięcy główna seria ukazał się raptem pięć razy, zaś jej ”mniej istotny” spin-off zaliczył aż szesnaście numerów. Efekt był nietrudny do przewidzenia i w pewnym momencie seria ”Team Youngblood” zaczęła sprzedawać się lepiej od komiksu z którego się wywodziła, a ostatecznie nawet ją przeżyła i to ją Liefeld niejako musiał wplatać w kolejne crossovery jakie co moment pojawiały się w tytułach ze studia Extreme. Jest to o tyle zabawne także z tego powodu, że do serii ”Team Youngblood” mistrz Rob w zasadzie nie przykładał nawet ręki i po jakimś czasie uczniowie (sprzedażowo) przegonili mistrza.

Jak to możliwe? Ano nazwisko Liefelda widniało w poszczególnych odsłonach tego cyklu jako jego twórcy i pomysłodawcy kolejnych historii, ale jednak warto podkreślić, że scenarzystą oraz edytorem serii był aspirujący wówczas do znacznie ważniejszych zajęć Eric Stephenson – obecny naczelny w Image Comics. Sądzę co prawda, że głównym powodem tego iż ”Team Youngblood” przeskoczyło na listach sprzedaży ”Youngblood” było to, że pierwsza z wymienionych serii przynajmniej ukazywała się regularnie, ale wydaje mi się, iż pewien wpływ na taki obrót spraw miało to, iż Stephenson wyciskał co się dało z pomysłów Liefelda. I tak w omawianym dzisiaj komiksie zabrakło żenujących żartów, debilnych dialogów i bezsensownej fabuły, czyli wszystkiego tego czym charakteryzowała się główna seria. Nie oznacza to jednak, że ”Team Youngblood #1” to jakieś arcydzieło, ależ skąd – to wciąż bardzo mocny przedstawiciel pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych w amerykańskich komiksach, tyle tylko, że nie powoduje on facepalmów średnio co drugą stronę. Stephenson przedstawia nam opowieść tym, jak to orbitalną bazę Youngblood przejmuje niejaki Giger. W Waszyngtonie narasta panika, więc ważniaki w garniturach wzywają dowódcę tej ekipy – Sentinela. Ten postanawia, że do wykonania tej misji nie jest mu potrzebna główna ekipa (wygodne, prawda) i tworzy coś, co potem zyskuje nazwę Youngblood Away Team. W pierwszym numerze serii widzimy tylko jak zły knuje plany, podwładni Sentinela trenują, zaś ten udaje się do Wirginii, by przekonać do udziału w misji Ducha – członka ekipy Brigade, który bardzo nie lubi się z Gigerem. Mamy tu więc standardową nadwyżkę testosteronu, odpowiednią dawkę mizogini (bo panie oczywiście MUSZĄ biegać półnagie i nie mieć ani krzty charakteru), ale jednak to nie jest komiks kompletnie pozbawiony sensu jak większość dzieł Liefelda i gdybym miał użyć nomenklatury filmowej, powiedziałbym iż mamy tu do czynienia z czymś, co daje nadzieję bycia blisko solidnego filmu klasy B.

Czyli całkiem nieźle, jak na wytwory Liefeldopodobne :)

2 komentarze:

  1. Kurcze, jak ja lubię czytać posty 'Z archiwum...' :)
    Sam mam w kolekcji kilka takich zapomnianych perełek, na które, być może, i Ty trafisz i opiszesz, np. Cybernary.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ukrywam, że pisanie tej rubryki to moje ulubione zajęcie na blogu.
      Cybernary niestety nie mam, ale może kiedyś wpadnie 🙂

      Usuń