Z reguły staram się tego nie robić,
ale tym razem odwołam się na początku do innej recenzji komiksu, którym dzisiaj
się zajmę. Dominik Szcześniak w audycji radiowej ”Halo Komiks” podsumował ”Reborn: Odrodzona” słowami, z którymi
zgadzam się niemal w stu procentach. Brzmiały one tak: ”Ładne rysunki – na
plus. Beznadziejna okładka – na minus. Scenariusz – gdzieś pomiędzy”. Ja co
prawda aż tak brutalny względem ilustracji z frontu komiksu nie będę, ale z
całą resztą w zasadzie się zgadzam. I o tym więcej w dalszej części posta. Przy
czym dzisiaj nie oszczędziłem sobie kilku spoilerów,
więc jeśli jesteście na nie wyczuleni, to uwaga.
Andrzej – mój kolega z podcastu
”Kadr Ci w oko!” nie jest co prawda takim przeciwnikiem prac Marka Millara jak
ja, ale zażartował kiedyś, że twórca ten stworzył sobie kiedyś program do
automatycznego generowania scenariuszy, bo nie licząc czasu i miejsca akcji,
praktycznie wszystkie są takie same. Nie mógłbym się zgodzić mocniej. Przepis
na komiks Millara wygląda z reguły tak: mamy bohatera lub bohaterów na życiowym
zakręcie, w ich życiu wydarza się COŚ, co sprawia iż stają się herosami nie do
końca z własnej woli. Na ich drodze staje potężny ZŁY z armią minionków, w
szeregach której jest jeden KTOŚ. Tenże KTOŚ jest napędzany nienawiścią i
sprawia wrażenie potężnego kozaka, ale ostatecznie zostaje w kilka chwil
pokonany. Tak samo jak i jego szef. Po drodze nastąpi sporo dość oszczędnej
ekspozycji świata, żeby przypadkiem na jaw nie wyszło, że tak do końca
przemyślana to ona nie jest oraz dużo pojedynków. Ale hej, na końcu i tak
będzie happy end! Wszystko powinno być przy tym bardzo dobrze zilustrowane.
BANG! Właśnie w jednym małym akapicie streściłem Wam ”Jupiter’s Legacy: Dziedzictwo Jowisza”, ”Chrononautów”, ”MPH”, ”Starlight: Gwiezdny Blask”, ”Reborn: Odrodzona”, a pewnie i inne
autorskie komiksy Millara. Teraz już wiecie co zrobić, by za kilka lat
ustrzelić deal z Netflixem, nie dziękujcie.
No więc w najnowszym komiksie
Millara w ofercie wydawnictwa Mucha Comics, wszystko to odhaczamy bardzo
szybko. Jest bohaterka w trudnej sytuacji, bo… no cóż, umiera ze starości,
osamotniona w domu spokojnej starości. Nie trafia jednak do nieba czy piekła, a
do magicznej krainy, w której okazuje się, iż przepowiednia wskazała ją jako
wybawicielkę ludu spod mrocznych rządów, chociaż on jest do tego kompletnie
nieprzygotowana (to jest to wspomniane COŚ). Jest i ZŁY – Lord Golgota. Czyli
ten który trzyma tu prawie wszystkich za mordę i już w pierwszej scenie
dostajemy pokaz tego, jak bardzo jest on okrutny i potężny. Jego prawdziwą
tożsamość można zgadnąć mniej więcej… od razu. No chyba, że z jakiegoś powodu
ominiecie pierwszych parę stron komiksu. No ale niby czemu mielibyście, prawda?
Jest też KTOŚ, czyli generał Frost – przyboczny Golgoty, bezwzględny brutal
dążący do starcia z główną bohaterką z przyczyn osobistych. Jaki jest ich
koniec – nie zdradzę, ale mieści się w przepisie na typowy komiks Millara. Po
drodze dzieje się reszta rzeczy o których wspomniałem.
Przepis na typowy komiks Millara
zakłada z reguły dwie rzeczy – bardzo oryginalny punkt wyjściowy, który daje
nadzieje na naprawdę udany komiks, a także wspomnianą już ekspozycję świata
przedstawionego, w którą jakby mocniej się wgryźć, to zaczyna być wyraźnie
widoczne, że sporo rzeczy zwyczajnie się nie klei. Przykład? Dlaczego w
magicznej krainie, do której trafiła Bonnie, a wcześniej wszyscy jej zmarli bliżsi
i dalsi znajomi, członkowie rodziny, a nawet pies i kot, to właśnie ona jest tą
wybawczynią, którą wskazała przepowiednia? Wola Boża? Bo to JEJ niebo? Ktoś to
uknuł? Nic z tego. Trzymajcie się mocno: bo była dobra za życia. Koniec
wyjaśnień, lecimy z akcją. Nie, nie przewidujemy czasu na dalsze zadawanie
pytań. Patrzcie, jak ładnie tam się błyska.
Nie no, naprawdę, fajny jest ten
pomysł wyjściowy, nie napiszę że nie. I fajne jest to, że Millar naprawdę umie
zrobić porządną rozpierduchę, przy której nie ziewasz z nudów. Dynamika to coś,
co twórca doskonale potrafi zawrzeć w swoich komiksach, a jako że wielu
czytelników przy tytułach Millara po prostu chce sobie poczytać przaśną
nawalankę, to że coś tam zgrzyta na dalszym planie nie jest dla nich problemem.
Ale wiecie już, że ja akurat jestem zwolennikiem tezy iż tego typu komiksy jak
najbardziej można zrobić porządnie, a Millar z jakiegoś powodu tego nie chce i
do perfekcji opanował sztukę tuszowania swoich licznych niedociągnięć. I tego
nie szanuję. ”Reborn: Odrodzona” to
kolejny jego projekt z ogromnym początkowym potencjałem, za którym nie poszło
prawie nic.
ALE JAKIE TO JEST ŚLICZNIUTKIE <3
No dobra, przesadzam. Albo i nie. W
sumie nie wiem – fanboystwo ze mnie wyłazi chyba. Grega Capullo poznałem jako
tego gościa ze ”Spawna” i pokochałem
z miejsca. Gdy pojawił się w serii ”Haunt”,
cieszyłem się ogromnie, bo trochę wyciągnął na wierzch poziom ilustracji tego
tytułu. Gdy przeskoczył do DC i zajął się Gackiem, klaskałem uszami z radości.
Do momentu sięgnięcia po ”Reborn:
Odrodzona” tak naprawdę nie zdawałem sobie sprawy z tego, że w zasadzie…
nie znam go z innych komiksów niż ”mroczne”. A tymczasem mamy tu do czynienia z
fantastyczną krainą pełną niesamowitych miejsc, stworzeń czy roślin.
Wątpliwości pojawiły się od razu: czy Capullo da radę? Yup, zrobił to
znakomicie, a niektóre plansze wgniatają w fotel. Powyżej chyba jedna z moich
ulubionych.
O okładce tomu powiem krótko: ani
mnie nie grzeje, ani mnie nie odrzuca. Fakt, wybór mógłby być dużo lepszy, ale na
pewno nie powiem, by dzieło Alexa Garnera było jakieś paskudne.
Parametry dla zainteresowanych: 176
stron, twarda oprawa, większy format, cena okładkowa – 69 złotych, cena
faktyczna – poniżej pięciu dyszek.
Czy warto? Powtórzę raz jeszcze
słowa Dominika Szcześniaka. ”Ładne rysunki – na plus. Beznadziejna okładka – na
minus. Scenariusz – gdzieś pomiędzy”.
------------------------------------------------------
"Reborn: Odrodzona #1" do kupienia w sklepach Mucha Comics oraz ATOM Comics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz