Gdy po paru początkowych odsłonach ”Z
archiwum Image” doszło do mnie, że mój początkowy pomysł na ten cykl jest lekko
bez sensu, postanowiłem wprowadzić parę zmian. Jedną z nich była zasada, by
komiksy poruszane na łamach owej rubryki liczyły sobie co najmniej 15 lat i z dwoma,
drobnymi, lecz uważam iż uzasadnionymi przypadkami, trzymam się tego już piąty
rok. Piszę o tym dlatego, ponieważ dziś wezmę na tapet tytuł, który ukazał się
w 2003 roku. To sprawia, iż pierwszy raz od momentu, gdy wyjątkowo jedną z
odsłon ”Z archiwum Image” poświęciłem na 250 numer ”Spawna” (miało to miejsce w #48), zaglądam do pozycji opublikowanej
już w XXI wieku. Ale… zaskakująco przy tym fajnej.
”Sword of Dracula”, bo o tym tytule mowa, to jedna z tych rzeczy,
których istnienia dotąd nie byłem świadom. Jednakże na tegorocznych Złotych
Kurczakach w lutym wpadła mi w łapy paczka staroci z Image i wśród nich
znalazło się także miejsce dla tego tytułu. Charakterystyczne logo Image od
razu dało mi do zrozumienia, że jest to coś z początku lat dwutysięcznych, a że
jest to dla mnie historyczna czarna dziura jeśli chodzi o Image, to mogłem
spodziewać się wszystkiego. Był to bowiem okres, przynajmniej na tyle na ile
mogę stwierdzić, gdy wydawnictwo trochę się motało – z jednej strony nadal
silne były wpływy cudownych lat dziewięćdziesiątych, ale będący wówczas głównym
wydawcą Jim Valentino próbował skierować wydawnictwo na nowe, dotąd szerzej
nieznane wody o nazwie ”bardziej ambitne projekty”. ”Sword of Dracula” autorstwa Jasona Hendersona i kilku rysowników,
wrócę do tego później, stoi w swoistym rozkroku pomiędzy jednym i drugim. Ale przynajmniej
pierwszy zeszyt odnajduje się w tej pozycji co najmniej przyzwoicie.
Już na pierwszej stronie zeszytu
poznajemy niejaką Ronnie Van Helsing. Tak, tak, z tych Helsingów. Rzecz dzieje
się współcześnie, a daleka potomkini słynnego łowcy wampirów, a jakże,
kontynuuje jego spuściznę. Nie oznacza to jednak tego, co sugeruje okładka, a
więc nie biega z mieczem w ręku i solidnym dekoltem, tylko jest członkinią
specjalnego oddziału wojskowego, który tropi wszelakie działania krwiopijców. Poznajemy
ich podczas kolejnego zadania, tym razem we Francji. Szykuje się niemała akcja,
ponieważ tym razem na miejscu spodziewany jest sam Dracula i jego świta. Wkrótce
rozpoczyna się krwawa jatka.
Dziwny jest to komiks. Posiada mocno
mylącą okładkę, która żywo zwiastuje to, że będziemy mieć do czynienia z
tytułem będącym czymś w rodzaju komiksowego ”Tomb Raidera”, tyle tylko że oczywiście o wampirach. W środku też
znajdziemy parę fabularnych durnotek, jak na przykład to, że u boku Draculi
stoją mocno standardowe oddziały krwiopijców, jakieś demoniczne ogary, ale
także i… elitarny oddział wampirów-ninja. Zaś tytułowy miecz to broń którą główny
zły wytwarza z własnej krwi, co może z kolei sugerować, że nasz złoczyńca ma
zajebiste wyniki żelaza przy badaniach okresowych. Zazdroszczę, ja się muszę
ratować suplementami diety.
I chociaż tych kilka fabularnych
zawijasów potrafi wybić czytelnika z klimatu, to jednak trudno nie zauważyć,
jaką jego masę twórcy wrzucili do swojego dzieła. Ogromna w tym zasługa rysownika
tego numeru – Grega Scotta, który operując jedynie czernią i bielą dał nam
poczucie świetne grozy oraz oddanie bitewnego chaosu. Wiele kadrów jest bowiem
celowo jakby przybrudzonych, zaciemnionych i nie od razu wiadomo co się w
zasadzie dzieje, ale jest to ewidentnie działanie celowe i przemyślane, a także
najzwyczajniej w świecie dobrze wykonane. Dracula wygląda jak konkretny
złodupiec, ale w tym pozytywnym tego słowa znaczeniu – nie jest chodzącą kupą
mięśni rodem z lat dziewięćdziesiątych, tylko prezentuje się jak ktoś, przy kim
można narobić w gacie ze strachu z powodu samego spojrzenia. 90% dobrego
wrażenia, jakie zrobił na mnie pierwszy zeszyt ”Sword of Dracula”, to zasługa rysownika. Dlatego też przy okazji
dodam, że możecie jego prace znaleźć w komiksach ”Case Files: Sam and Twitch #20-25” czy też drugim tomie polskiej edycji ”Gotham
Central” od Egmontu. Scenarzysta… no w zasadzie nie ma co o nim pisać. Fabuła
tego zeszytu jest mocno szczątkowa i trudno coś konstruktywnego na ten temat
napisać.
Stało się tak także dlatego, że ”Sword of Dracula” jest jednym z tych
tytułów, które przepadły w komiksowym limbo. Powód dość oczywisty: bardzo słabe
wyniki sprzedaży. Omawiany dzisiaj zeszyt zaliczył w 2003 roku wynik rzędu
niespełna 9 tysięcy sprzedanych kopii, co dało miejsce dopiero w trzeciej setce
zestawienia list Diamonda. Ukazała się co prawda cała pierwsza miniseria, ale
są dwa ”ale”. Po pierwsze, miały być kolejne, po drugie zaś – nie wyszło żadne
wydanie zbiorcze tego tytułu, również cyfrowo. W 2008 roku pojawiła się mała
szansa na kontynuację, ponieważ tytuł ten pojawił się w ofercie malutkiego wydawnictwa
Digital Webbing, lecz po wydaniu zeszytu stanowiącego prolog do pierwszej
miniserii, a także kolejnego, stanowiącego crossover z Vampirellą, sprawa
ucichła, a wkrótce i samo wydawnictwo.
Miałem jeszcze wspomnieć o
rysownikach. Jako ciekawostkę napiszę więc, że według informacji wykopanych na
serwisie Comic Vine, ”Sword of Dracula”
zaliczyło trzech rysowników po drodze i niestety nie mogę w żaden sposób
stwierdzić, że jakość całości miniserii jest tak samo okazała jak w przypadku
jedynki. Greg Scott zilustrował jeszcze kolejną odsłonę miniserii, #3-4 to
dzieło pod którym podpisał się James Fry III, zaś #5-6 narysował niejaki Terry
Pallot.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz