Gwoli kronikarskiej skrupulatności –
powyżej widzicie okładkę C niniejszego komiksu, która jest zdecydowanie
najgorsza spośród wszystkich czterech, które przyozdabiały ten komiks. ”Cyberpunx”, jak w sumie chyba nietrudno
się domyśleć, to tytuł wykreowany przez Roba Liefelda i w 1996 roku jego
zadaniem było podbić listy sprzedaży dzięki temu, że podjęto w nim wówczas stosunkowo
świeżą sprawę, a więc zagrożenia płynące z użytkowania Internetu. Tyle tylko,
że oczywiście podkręcone do odpowiednio ekstremalnych rozmiarów. Zapewniam,
jest zabawnie.
Przenosimy się do roku 2000. Dwa
tygodnie po tym, jak w siedzibie firmy CyberTek Corporation doszło do pewnego
wypadku, kongres USA zabronił wszystkim obywatelom posiadać jakikolwiek
komputer. Dlaczego? Otóż okazało się, że Internet łączy się z innymi wymiarami,
których mieszkańcy raczej nie są pokojowo nastawieni w stosunku do ludzkości.
Na ich czele stoją tajemniczy CyberLordowie i pierwszy kontakt z nimi zakończył
się dla ludzi tragicznie. Od tego czasu rozpoczęła się inwazja nanomaszyn, a
Ziemia pogrążyła się w chaosie. Na szczęście niejaki doktor Gibson odkrył słaby
punkt CyberLordów i dał nadzieję ludzkości. Tak pojawiła się dowodzona przez
Prado – niezwykle utalentowanego twórcę gier komputerowych (yup, naprawdę) –
ludzka armia o nazwie Cyberpunx, która jest jedyną szansą na zwycięstwo z
nowym, cyfrowym zagrożeniem. Dodam tylko, że członkami tejże grupy są przede
wszystkim nastolatkowie.
Zagadka, moi drodzy: jak myślicie,
skąd się urodził cały powyższy akapit? Otóż odpowiedź jest niesamowicie prosta
– absolutnie wszystko to zostało wytłumaczone, a jakże, w krótkim wstępie do
komiksu. Sama główna historia rozpoczyna się już w owym roku 2000 i przedstawia
nam jedną z misji tytułowej grup Cyberpunx, zaś jakiekolwiek zarysowanie świata
tutaj już nie istnieje.
I przy okazji, tutaj już mamy do
czynienia z klasykiem w wykonaniu Liefelda, który co prawda nie był ani
scenarzystą, ani też rysownikiem zeszytu, ale w spisie twórców widnieje jako
”Twórca, pomysł, szkice i wykończenia”, więc zasadniczo nic bez jego
błogosławieństwa nie mogło się tu stać. Gdybym miał więc napisać o fabule
komiksu, to mamy tu szybkie przedstawienie najważniejszych postaci, które to
wszystkie po kolei są eeeeeexxxxxtreeeeeme, następnie wskakują w Internety i
tłuką się z wojakami CyberLorda. Całość zaś kończy się dramatycznym krzykiem
jednej z bohaterek, która weszła do czegoś, co nazwano ”drugim uniwersum” i
widziała tam – przepraszam, muszę zacytować - ”boga, który się wylogował”.
Ostro! I wszystko to w pierwszym numerze ”Cyberpunx”!
Nowej, wspaniałej serii, która…
...później już się ani razu nie
ukazała. Tak, jest to jeden z tych tytułów od Liefelda i spółki, którego ilość
wariantów okładkowych przewyższyła ilość zeszytów, które w ramach tej serii zdążyły
się w ogóle ukazać. Powód w sumie trudny do ustalenia. Na listach sprzedaży
nawet niezła pozycja, więc w ciemno strzelam, że decydujące było trzęsienie
ziemi w Image, które skończyło się wypierdzieleniem Liefelda i jego Extreme
Studios ze struktur Image. Albo po prostu nikogo to zbytnio nie interesowało,
by ”Cyberpunx” żyło dalej. Wszak nie
byłby to pierwszy tego typu przypadek, gdy Liefeld i jego świta olewa swoje
własne tytuły.
Jako ciekawostkę dodam, że ”Cyberpunx” zawiera w sobie sporo ”języka komputerowego” i w związku z tym na końcu zeszytu dostajemy słowniczek dla osób nieobeznanych w temacie. I jakież tam kwiatki rosną piękne! Haker, to zdaniem autorów słownika, ”bardzo utalentowany programista”, a post to ”wiadomość umieszczona w sieci”. Swoją bezgraniczną miłość chciałbym z kolei przekazać Liefeldowi za to, że gdy jeden z jego bohaterów okazuje płci przeciwnej zainteresowanie, to mówi jej, że ”wydaje mu się, iż są kompatybilni”. Ogólnie nawrzucane do komiksu hasełka są tak przezabawnie nieporadne, że trudno przejść obok nich obojętnie.
Trochę w tym wszystkim szkoda mi Roberta Lorena Fleminga i Ching Laua. Pierwszy z nich to scenarzysta, który w latach dziewięćdziesiątych napisał sporo komiksów, których zapewne nikt nie zna. Miał on bowiem w DC okazję pisać takie tytuły jak ”Ambush Bug”, ”Eclipso”, ”Ragman” czy ”Valor”, ale okazjonalnie zahaczył też o ”Action Comics” czy ”Green Lantern”. Comic Vine wskazuje, że Fleming podpisał się swoim nazwiskiem przy blisko 150 komiksach, tymczasem tutaj musiał po prostu przekuć pomysły Liefelda w scenariusz i ewidentnie poległ. Albo też nie dano mu tyle swobody, ile powinien otrzymać. Ching Lau to z kolei jeden z minionków Liefelda, który swoją karierę zaczął oraz skończył jako ten, który zarysowywał szkice mistrza Roba. Komiks pod kątem graficznym jest zwyczajnym koszmarem – widać tu zarówno styl Liefelda, jak i nieporadne próby Laua, by nadać niektórym rysunkom bardziej autorski sznyt. W efekcie komiks stoi w graficznym rozkroku, ale w którą stronę by się nie udał, to i tak wyglądałby fatalnie. Lata dziewięćdziesiąte są tu bowiem w pełni swojej pokraczności i czytelnika zalewają już od pierwszych stron ogromne mięśnie, od których większe są tylko biusty. Natomiast lekarze zajmujący się zwyrodnieniami kręgosłupa mieliby tutaj masę roboty. Zatem… standardzik.
No cóż, nie polecam :)
Jako ciekawostkę dodam, że ”Cyberpunx” zawiera w sobie sporo ”języka komputerowego” i w związku z tym na końcu zeszytu dostajemy słowniczek dla osób nieobeznanych w temacie. I jakież tam kwiatki rosną piękne! Haker, to zdaniem autorów słownika, ”bardzo utalentowany programista”, a post to ”wiadomość umieszczona w sieci”. Swoją bezgraniczną miłość chciałbym z kolei przekazać Liefeldowi za to, że gdy jeden z jego bohaterów okazuje płci przeciwnej zainteresowanie, to mówi jej, że ”wydaje mu się, iż są kompatybilni”. Ogólnie nawrzucane do komiksu hasełka są tak przezabawnie nieporadne, że trudno przejść obok nich obojętnie.
Trochę w tym wszystkim szkoda mi Roberta Lorena Fleminga i Ching Laua. Pierwszy z nich to scenarzysta, który w latach dziewięćdziesiątych napisał sporo komiksów, których zapewne nikt nie zna. Miał on bowiem w DC okazję pisać takie tytuły jak ”Ambush Bug”, ”Eclipso”, ”Ragman” czy ”Valor”, ale okazjonalnie zahaczył też o ”Action Comics” czy ”Green Lantern”. Comic Vine wskazuje, że Fleming podpisał się swoim nazwiskiem przy blisko 150 komiksach, tymczasem tutaj musiał po prostu przekuć pomysły Liefelda w scenariusz i ewidentnie poległ. Albo też nie dano mu tyle swobody, ile powinien otrzymać. Ching Lau to z kolei jeden z minionków Liefelda, który swoją karierę zaczął oraz skończył jako ten, który zarysowywał szkice mistrza Roba. Komiks pod kątem graficznym jest zwyczajnym koszmarem – widać tu zarówno styl Liefelda, jak i nieporadne próby Laua, by nadać niektórym rysunkom bardziej autorski sznyt. W efekcie komiks stoi w graficznym rozkroku, ale w którą stronę by się nie udał, to i tak wyglądałby fatalnie. Lata dziewięćdziesiąte są tu bowiem w pełni swojej pokraczności i czytelnika zalewają już od pierwszych stron ogromne mięśnie, od których większe są tylko biusty. Natomiast lekarze zajmujący się zwyrodnieniami kręgosłupa mieliby tutaj masę roboty. Zatem… standardzik.
No cóż, nie polecam :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz